Agnieszka Jeż

Szaniec


Скачать книгу

te obcasy, tu sami swoi. Niezdrowo tak zasuwać na szpilkach. – Zachęciła ją Julia. – Z tym księdzem to czad, serio.

      Kosoń spojrzał na nią, ale nic nie powiedział.

      – A skąd ksiądz miał pieniądze na taki urlop? To przecież drogie. – To była najdłuższa wypowiedź emo.

      – Kościół toby należało rozwiązać, za różne rzeczy, na przykład za przepieprzanie kasy wiernych babuleniek na głupoty. – Julia była najaktywniejsza ze wszystkich. – I za wiele innych spraw. Czarna mafia.

      – To jest generalizowanie, może niesprawiedliwe. – Pan Tomasz wydawał się pogubiony.

      – Otwórzmy okno, duszno tu. – Pan Marcin popatrzył na Kowala.

      – Ale co dalej właściwie? – Połowa teamu znowu zabrała głos.

      – Widzę, że jesteście państwo zdziwieni, że pan Hryciuk był księdzem. – Kosoń usiadł. Wszyscy stali, a on się umościł na krześle. – To jest zdecydowanie wygodniejsze. – Poklepał siedzisko. – Skóra? – zapytał Kowala.

      – Co? To znaczy przepraszam, ale nie rozumiem? – Chłopak patrzył to na Kosonia, to na gości.

      – Pytałem, czy to obicie jest skórzane. – Kosoń przejechał dłonią po materiale.

      – Nie, to znaczy tak. To znaczy taki materiał, że zmielona prawdziwa skóra z jakimś dodatkiem, więc w sumie to nie wiem, jak to nazwać. – Kosoń nieustannie go konsternował.

      „Więc w sumie to nie wiem, jak to nazwać”, powtórzyła w myślach Wiera. Ona też się pogubiła. Nawet gdyby jej ktoś przystawił teraz pistolet do głowy, nie potrafiłaby wskazać, kto wydaje jej się najbardziej podejrzany. Ten, kto reaguje żywiołowo, czy ten, kto sprawia wrażenie niezainteresowanego? Ten, kto żałuje, czy ten, kto krytykuje Hryciuka? „Walić intuicję, trzeba będzie pogrzebać w faktach”, pomyślała.

      Coś łupnęło w drzwi. Kosoń się odwrócił, a potem powoli przeszedł przez jadalnię. Nacisnął klamkę, ale bez efektu.

      – Nie puści, tylko z kartą można wyjść – odezwał się młody mężczyzna z pierwszego stolika.

      – Ach, no tak, zapomniałem – powiedział Kosoń.

      „Kurde, trzeba było zostawić ten klin”. Wierze zrobiło się głupio.

      Chuda Julia prychnęła.

      – To może i lepiej, że nie trzeba prowadzić śledztwa.

      Kosoń nie zareagował.

      Kowal szybkim krokiem podszedł do drzwi i przejechał kartą przed czytnikiem. Kliknęło, błysnęło na zielono i Kosoń pociągnął za klamkę, po czym wyszedł na korytarz i stanął tak, że zablokował domknięcie się drzwi stopą, zostawiając je delikatnie uchylone.

      Wiera stała w takim miejscu, że udało się jej zauważyć, kto stukał. Lekko przydeptane płócienne spodnie, beczułkowate, ewidentne zaokrąglenie nad pasem, owłosione przedramię. Jóźwik.

      Przez chwilę rozmawiał z Kosoniem, potem zniknął z pola widzenia Wiery.

      Kosoń się odwrócił i wszedł do sali. Drzwi znowu się zamknęły.

      – Na czym to zakończyliśmy?… Ach tak, więc wiedzą już państwo o tym przykrym fakcie, jakim jest śmierć państwa współtowarzysza wakacji, księdza Daniela Hryciuka. Trudno mieć nadzieję, że to nie wpłynie na dalszy pobyt, zgon zawsze zmusza do refleksji.

      „Zgon”. Wiera chciała kiedyś sprawdzić, dlaczego malownicza miejscowość na Warmii nazywa się Zgon. I dowiedziała się, że to od zgonienia, spędzania bydła do wodopoju nad jeziorem. I to „zgon” musiało się ludziom skojarzyć ze „skon”, czyli skonanie, co dało takie, przykre, znaczenie.

      – Nie przeszkadzamy w tej refleksji, być może będziemy jeszcze mieli do państwa jakieś pytania. – Kiwnął głową i odwrócił się w stronę wyjścia.

      Wiera podeszła do niego. Gdy znaleźli się tuż przy czytniku, Kosoń raz jeszcze spojrzał na zebranych:

      – Proszę, żeby wszyscy państwo zostali tu do końca pobytu i żeby nikt nie opuszczał terenu ośrodka. Tak na wszelki wypadek.

      Wiera też spojrzała na zebraną grupę. Wyglądali teraz jak spędzone zwierzęta.

      Skon, zgon.

      Kto?

      Rozdział 7

      – I jak wrażenia? – zapytał Kosoń. Stali przed budynkiem, komisarz znowu palił.

      – Jak po spektaklu w teatrze alternatywnym. – Wiera raz poszła na takie przedstawienie, w Supraślu. Może nie była odpowiednio otrzaskana ze sztuką, ale to, co zobaczyła, było naprawdę dziwaczne; prawie nic nie zrozumiała. – Nie wiem, jestem skołowana. Jeśli Jóźwik potwierdzi, że ktoś pomógł księdzu opuścić ten świat, to nie będę potrafiła powiedzieć, kto wydaje mi się najbardziej podejrzany.

      – To wcale nie tak źle. Tylko idioci nie mają żadnych wątpliwości. – Kosoń się zawahał, ale wyciągnął jeszcze jednego papierosa z paczki i odpalił go od tego, którego właśnie kończył. – Zapałki mi wyszły, przypomnij, żebym kupił, kiedy wrócimy do miasta.

      Wiera kiwnęła głową. Zapałki. Cały Kosoń.

      – Żadnych, czyli trochę można mieć. A ja mam same wątpliwości. Czy im ktoś normalniejszy się wydaje, tym lepiej, czy tym gorzej? Świry są bardziej czy mniej podejrzane? Gdy ktoś milczy, to dlatego, że coś ukrywa? A jak jest głośny, to niewinny czy stwarza pozory niewinności?

      – Ty mnie pytasz czy tak głośno sobie myślisz? – Kosoń z lubością wydmuchiwał śmierdzący dym w balsamiczne leśne powietrze.

      – No… A jakbym powiedziała, że szefa pytam? – Nagle zabrakło jej odwagi. Poczuła się tak, jakby dopiero zaczynała szkołę. Teoria to jedno, a praktyka – coś zupełnie innego.

      – Tobym ci powiedział, że nie wiem. O, a mówiłaś, że nie udało ci się złapać Maryśki.

      Wiera powędrowała spojrzeniem za wzrokiem Kosonia. Wzdłuż ściany budynku dla gości szła prokuratorka Maria Przyzwan. W czarnej, prostej, dopasowanej sukience, podkreślającej jej kościstość, z dużą torbą na ramieniu i z nonszalancko upiętymi włosami. Z tej odległości można było ją ocenić na czterdzieści lat, może nawet mniej. Dopiero z bliska było widać, że jest o dekadę starsza. Szczupłość odejmuje lat z daleka, bo nadaje sylwetce lekkości, zgrabności, z bliska zaś – przeciwnie – nic nie wypełnia tracącej jędrność skóry.

      – Gęstość zaludnienia jak na Grenlandii. – Machnęła rękę, zataczając koło. – Co to za miejscówka? Błądziłam po okolicy, w sumie przypadkiem tu trafiłam, bo myślałam, że pomyliłam drogę, a ja się nie lubię mylić. – Tę ostatnią kwestię Przyzwan powiedziała jakby do siebie. – Ale zawrócić nie było jak, tak wąsko. No i dojechałam do tej pancernej bramy, na szczęście otwartej… – Doszła do nich, podała rękę Wierze, a potem Kosoniowi. – Daj, zapalę – zwróciła się do komisarza. – Fajkę spokoju i wyciszenia. – Mrugnęła łobuzersko do Wiery.

      Kosoń wyciągnął z kieszeni pomięte papierowe pudełko.

      – Zapałki mi się skończyły – uprzedził.

      – Nie szkodzi. Wszystko się kiedyś kończy, ale na eschatologię jestem przygotowana. – Prokuratorka pogrzebała chwilę w torbie i wyjęła z niej zapalarkę.

      – Oryginalnie – skomplementował Kosoń.

      Wiera