to dobry rok, mimo zakazu mówienia po naszemu na farze. Jeśli czegoś chciałem, pragnienie to musiałem wyrazić po niemiecku, przez co rzeczywiście mówiłem w tym języku coraz lepiej. Ksiądz Scholtis bardzo zaangażował się w moją edukację. Nie chodziłem już do szkoły ludowej, ani mojej starej w Nieborowicach, ani do pilchowickiej, ksiądz to z rechtorami[16] załatwił, teraz każdego dnia przez cztery godziny uczyłem się z księdzem matematyki, przyrody, niemieckiego, podstaw łaciny, czytałem poezję i wkuwałem wiersze na pamięć, ksiądz wysłał mnie również na lekcje pianina, których nie lubiłem, do których mimo to przykładałem się, jak tylko mogłem.
Wikt u księdza był lepszy niż w domu. Frau Greta gotowała tłusto i smacznie, porcje były obfite i nie zasiadało do stołu, jak w moim domu rodzinnym, trzech dołowych górników, którzy z oczywistych powodów musieli zjeść pierwsi, bo głodni nie podołaliby ciężkiej fizycznej pracy.
Na farze nie miałem właściwie żadnych obowiązków, do czego początkowo nie mogłem przywyknąć. W domu zawsze była dla mnie jakaś robota. Bezczynność już wtedy wydawała mi się czymś pańskim, nieprzynależnym dzieciom z domów takich jak mój. Do moich obowiązków, kiedy jeszcze mieszkałem u rodziców, należało na przykład odprowadzanie ojca i starszych braci, jeśli nie do samych bram kopalni, to przynajmniej do Knurowa, gdzie już zbierała się większa grupa górników i gdzie mnie, Ericha i Konrada ojciec odprawiał, przyłączając się do rębaczy, bo oczywiście grupy dzieliły się wedle statusu w górniczej hierarchii, żaden śleper nie ważyłby uznawać się za równego bergmonōm, „panom górnikom”, więc szli każdy wśród swoich, hajery najpierw, między nimi mój ojciec, potem ślepry. My wracaliśmy w pośpiechu, żeby coś zjeść, później do szkoły, potem po szkole przygotowywanie wody na kąpiel dla ojca, a jeśli nie zdążyliśmy zagrzać i woda była za zimna, to czekało nas lanie. Trzeba było też zadbać o lampy ojca i starszych braci: oczyścić, wypolerować lustro, sprawdzić knot, nalać olej, bo nie było wtedy jeszcze karbidek, które pojawiły się w kopalniach, kiedy chodziłem już do gimnazjum. Najczęściej zajmowałem się właśnie lampami, a Erich i Karl czyścili i nacierali rybim tłuszczem wysokie buty naszych górników. Należało też pamiętać o kurach, nakarmić resztkami świnię, pomóc matce i ojcu obrobić morgę pola, na którym mieliśmy kapustę, cebulę i kartofle.
Na farze zaś nie musiałem robić nic, poza nauką i sprzątaniem swojego pokoiku. U księdza były książki. W świetle mojej naftowej lampy czytałem więc Karola Maya w wydaniach książkowych i w archiwalnych numerach pisma „Der Gute Kamerad”, które ksiądz dla mnie prenumerował. Cały wolny czas spędzałem na lekturze. Kiedy już odrobiłem zadane mi lekcje, wolno mi było wychodzić, często więc brałem ze sobą powieść, wychodziłem z fary i szedłem drogą na Wielepole, przysiółek nieopodal, mijałem jego biedne zabudowania i krzyż na styku trzech dróg i szedłem dalej w las, sięgający aż do Groß Rauden, znajdowałem jakieś miejsce przytulne, wymoszczone grubymi poduchami ciemnozielonego mchu, siadałem, opierając się plecami o pień starego dębu albo buka, i czytałem, aż nie przegonił mnie mrok. Farŏrz nigdy mnie za to nie ganili, nawet jeśli wracałem po cimoku.
Czasem tylko czułem tęsknotę za mamulką, wtedy biegłem do domu do Nieborowic. Mama zawsze przyjmowała mnie bardzo uroczyście, karmiła, wypytywała, chwaliła za czyste ubranie i buciki, kazała czekać na tatulka.
Tatulka jednak nie interesowałem wcale. Jakbym nagle zniknął z jego świata. Nie był mi wrogi, był obojętny. Wydaje mi się – wydaje, bo nigdy go o to nie zapytałem – że miało to związek z kopalnią.
Przede wszystkim mój ojciec kopalni nienawidził, w czym był wśród swoich kamratów odosobniony. Jego dziad, stary Wentzel Pokora, odrabiał jeszcze pańszczyznę, umarł, kiedy miałem cztery lata, o ponad trzydzieści przeżywszy swojego syna Johanna, który pańszczyzny już nie odrabiał, płacił za to czynsz do zamku i niewiele się jego życie od życia Wentzla różniło poza tym, że było krótsze, bo w 1863 roku zginął w wypadku na grubie.
Moje pierwsze wspomnienie, pierwszy moment, w którym malutki, czteroletni Lojzik Pokora zdał sobie sprawę ze swojego istnienia, związane jest ze starym Wentzlem Pokorą – tkwi na krześle przy piecu, otoczony przez nas, przez siedzące na podłodze bajtle i opowiada, jak to pięćdziesiąt lat temu, podczas epidemii tyfusu, chodzili z kamratami na szychta na Luisegrube i jak zimą kończyli w środku nocy, to musieli wracać z pochodnią w jednej ręce i górniczą siekierą w drugiej, żeby oganiać się od głodnych wilków, czasem musieli stać w kręgu, plecami do siebie, głodni, wychudzeni ludzie przeciwko głodnym, wychudzonym wilkom, i każdy tylko wywijał pochodnią i rąbał wilcze łby i grzbiety siekierą. Dorośli machali na te historie ręką, powtarzali, że stary Wentzel zaś fandzoli[17], a ja po nich budziłem się w nocy i widziałem za oknem wilcze ślepia, i wyłem ze strachu tak długo, aż mamulka nie utulili mnie do snu, albo dopóki nie wpadł tatulek i nie nakrzyczał, żebych trzimoł pysk, bo zdejmie pasa.
Życie mojego tatulka, który zaraz po wojnie śladem swojego ojca poszedł robić na grubã, było już zupełnie inne od życia Wentzla Pokory.
Nie od samego początku, oczywiście, acz o wilkach na Śląsku w jego czasach nikt już nie słyszał. Najpierw, jako śleper, nie był jeszcze kimś, ale miał już swoje pieniądze, o wiele więcej, niż mógłby mieć z tej morgi pola. Po dziesięciu latach zrobili go hajerem i wtedy ojciec, od teraz pan górnik, to już był ktoś.
Z dumą opowiadał, jak rozmawiał na kopalni Ludwigsglück z nadsztygarem, który powiedział mu, oferując dobry pieniądz, że u nich nie ma śleprów i hajery muszą sami ładować, na co ojciec mój podobno, jak sam twierdził, spojrzał najpierw na figurkę świętej Barbórki, którą traktował niczym przyjazną boginkę, potem na obersztajgra i znów na Barbórkę, a później jeszcze raz na sztajgra i odparł, że poprosi papiery z powrotem, bo nie po to był dziesięć lat śleprem, żeby teraz swojej roboty nie szanować. Obersztajger roześmiał się, że no tak, to tylko próba, żeby zobaczyć, czy ojciec honorny, i że jasne, nie będzie ładował. Na co ojciec, twardo, dŏwej papiōry nazŏd i obersztajger zrozumiał, że przesadził z tymi próbami, i papiery oddał.
Tak, mój ojciec był honorny i uważał, że górnik to jest ktoś. Żaden sztajger nie mógł mu pokazywać palcem, jak ma wykonywać swoją robotę, i dlatego właśnie przez sztajgrów był szanowany. Widział siebie tak, jak myśmy go widzieli, wybiegając mu naprzeciw, jeśli była dobra pogoda, gdy grupą hajerów z Nieborowic i Pilchowic szli od Mysiej Góry, czarni i zmęczeni, ale przecież żywi po kolejnym dniu pracy, przecież zwycięscy, panowie górnicy.
Mimo tej honorności, mimo dumy z bycia panem górnikiem ojciec kopalni nienawidził. Rozumiał dobrze, dla kogo pracuje. Kto zbiera plon jego znoju.
W tym sensie ojciec mój był nieuświadomionym marksistą bądź socjalistą pod względem diagnozy rzeczywistości i ponurym konserwatystą, jeśli chodzi o zalecaną terapię. Nie posługiwał się tą terminologią, ale wydaje mi się dziś, Agnes, że substancję tych dwóch prób rozpoznania świata społecznego rozumiał nie gorzej niż wykładający na uniwersytecie w Breslau historię filozofii najnowszej doktor Hönigswald, u którego uczyłem się o Heglu, Marksie i innych. Ojciec wyrażał to prosto i, znowu, jak mi się zdaje, najcelniej: lepszy świat nie jest możliwy. Ten, w którym przyszło nam żyć, ludziom takim jak my, mierzwie ludzkiej, nie sprzyja. Innego świata nie będzie.
Ja zaś, idąc po roku pobytu u księdza Scholtisa do gimnazjum, zostałem spod panowania kopalni wyłączony. Kiedy założyłem okrągłą gimnazjalną czapkę, którą dostałem od księdza, stało się jasne, że nigdy nie założę górniczego czaka. Wszyscy moi bracia byli grubie przeznaczeni, ku satysfakcji ojca – znowu, mieszczącej się w tej ponurej, marksistowsko-konserwatywnej wizji świata. Los bergmana jest straszny, ale lepszego losu i tak nie będziecie tu mieli, synkowie. Poza tym liczni synowie górnicy dodawali również splendoru górnikowi ojcu, jedenastu synów mieć na grubie to była bergmońskŏ zŏca[18]. Mój ojciec przed wojną doczekał się