co ich kazał wszystkich pozabijać, bo ci naszego posła zastrzelili, tatulek czytali o tym w gazecie i opowiadali mamulce, słyszałem.
Farŏrz uśmiechnął się i powiedział po niemiecku, że pytanie to opiera się na tylu niewypowiedzianych założeniach, które uznaję za oczywiste, a które bynajmniej dlań oczywiste nie są, że nie jest w stanie mi na nie odpowiedzieć, co jakimś cudem zrozumiałem. Zapytałem więc, jakie to są założenia, czym księdza zaskoczyłem. Zamilkł na chwilę, a potem, już na schodach prowadzących na farę odparł w końcu bardzo cicho, że najpierw należałoby się zastanowić nad tym, czy Bóg Ojciec istnieje, czy raczej to strach przed wszystkimi ojcami i kajzerami tego świata każe nam wierzyć w kogoś większego od nich, kogo oni muszą albo przynajmniej powinni się bać tak, jak my boimy się ich. Nie zrozumiałem tego zdania jako negacji boskiego istnienia, raczej jako kolejne językowe wyzwanie, ale z tym ksiądz zostawił mnie już samego.
W końcu w 1901 roku, kiedy byłem w czwartej klasie szkoły ludowej, farŏrz Scholtis zapowiedzieli, że przyjdą z wizytą. Ojciec oczywiście był z tego powodu bardzo niezadowolony, nie znosił ani gości, ani księży, ale farŏrz to farŏrz, autorytet ojciec na swój perwersyjny, gniewny sposób szanował równie niechętnie co bezwzględnie, więc oczywiście ksiądz Scholtis przyszedł i zasiadł u nas w domu przy stole. Fater wyciepli wszystkie dziecka na plac, coby farŏrza niy szterowały, to znaczy po polsku, że ojciec wszystkie dzieci wyrzucił na podwórze, żeby księdzu nie przeszkadzały, ale kiedy ja biegłem za braćmi, ksiądz tonem nieznoszącym sprzeciwu powiedział, że Alois niech zostanie i słucha. Skoro ksiądz tak mówi, to tak ma być, ojciec zgodził się skinieniem głowy. Zostałem w izbie, siadłem sobie na ryczce[9], wyciągnąłem z kieszeni pomalowanego w barwy głubczyckiego pułku ołowianego huzara, którego kiedyś dostałem na gyburstak od mamy, i udawałem, że moje kolana to wielka zielona łąka, po której ten równie zielony huzar może sobie pięknie galopować, udawałem, że jedzie, językiem kląskałem cicho w rytmie galopu, ta-ta, ta-ta, ta-ta, trawa i grudy ziemi pryskały spod kopyt rumaka i prawie jakbym sam na tym koniu jechał galopem, świat wydawał mi się piękny i prosty, skoro można jechać konno po łące, ku słońcu, ku słońcu, ta-ta, ta-ta, ta-ta.
Ojciec usiadł z księdzem przy stole, gdzie postowiōł halbã gorzoły, pół litra wódki, rozlał do zielonych szklanek, mama przyniosła parę krajiczkōw, po polsku mówi się kromek, parę kromek chleba, tuste, czyli smalec, i trochã wusztu, trochę kiełbasy.
Mama też usiadła przy stole, ojciec patrzył na to krzywo, ale mama nic sobie z jego krzywych spojrzeń nie robiła, w końcu chodziło o jej syna, wydaje mi się, że dobrze to wtedy rozumiałem, dlatego została, chociaż gdy do ojca przychodzili kamraci, nie ksiądz, to przy stole usiąść by się ani nie ośmieliła, ani nie chciała.
Ksiądz Scholtis wypili szklonkã gorzołki, czyli szklankę wódki, i zaczęli mówić po polsku, ale tak normalnie, jak się u nŏs dōma gŏdało, mówiło, to znaczy po wasserpolsku, nie tak, jak piszą w „Katoliku”. Suchejcie, Pokora, tyn wasz bajtel to musi iś do szkōł, gŏdŏł farŏrz. Do Gliwic, do gimnazjum. Wyuczyć się. Co ksiądz za głupoty opowiada, odpowiedział ojciec po niemiecku, chcąc przysporzyć sobie powagi. Ksiądz Scholtis również przeszedł więc na niemiecki, słuchajcie, Pokora, chłopiec jest niezwykle inteligentny, świetnie czyta i pisze, zaczyna rozumieć łacinę, po niemiecku jeszcze dobrze nie mówi, ale to się podciągnie, bo jest bardzo pojętny, może się wyuczyć za księdza, albo za nauczyciela, za sztajgra[10], albo nawet inżynierem zostać.
Tatulek się zaśmiał sztucznie. Jeszcze tak nie było, mówił dalej po niemiecku, żeby ktoś z naszych chociażby sztajgrem został. To jest dla miastowych, dla Niemców. A co dopiero mój, biedaka, syn. Nam, biedakom, nie takie życie jest pisane, tylko znój, pylica na wczesną starość albo kula na jakiejś pańskiej wojnie.
Głupio mówicie, Pokora, odparł ksiądz, bo ja co, jakiś inny? Ja z takiej samej biedy jak i wy, Pokora, pochodzę, ojciec mój nawet biedniejszy był niż wy, ani morgi pola nie miał, samą chałupę z obejściem we wsi pod Prudnikiem, a jednak dało się mnie na księdza wyuczyć, wyszedłem na ludzi. A u was jednak morga jest.
Ja, morga je, yno co to za ziymia, piŏsek a kamiynie, ani trzidziści cetnŏrōw kartŏfli mie tam niy urośnie, ani co wiela przedać niy ma, jerōna, a wiela to sie człowiek narobi[11], zaklął ojciec pod nosem.
Morga to morga, Pokora, mōj fater nic niy mieli, tela co marchwie a kapusty za chałpōm nasadzić, tłumaczył farŏrz.
No dobrze, dobrze, na ja, gut, gut, tatulek machnęli ręką, skoro taki ten hōncwot mądry, to niechby się i uczył, ale ciekawe, kto za to zapłaci, bo u mnie marek na to nie ma. Feniga na głupoty takie nie wydam. Dzieckōw mōm wiyncyj.
Ja zapłacę, oświadczył ksiądz Scholtis. Ja za gimnazjum zapłacę i za stancję, jak będzie potrzebna, zresztą tam lada dzień konwikt będzie skończony, to taniej niż na stancji w konwikcie będzie mógł mieszkać.
A ciekawe, czemu to tak farŏrz nagle za nauki mojego bajtla chcą płacić? – zapytał ojciec podejrzliwie i coś zawisło między nimi w powietrzu, jakieś podejrzenie, którego nie wolno wypowiedzieć, ale które było i które do dziś pamiętam, chociaż wtedy go nie zauważyłem.
Każdy wiedział, oczywiście, że czasem jaki ksiądz za bardzo dzieci lubi, na kolanko sadza, przytula. Nic się z tym oczywiście nie robiło, bo kto by się tam odważył. Inny ojciec nie ośmieliłby się nawet spojrzeć tak podejrzliwie na księdza i zapytać, nie odważyłby się choćby tylko w myślach wypowiedzieć takich podejrzeń, ale żaden inny ojciec, jak sądzę, nie miał w sobie tyle sprężonego gniewu i zgęstniałej goryczy co mój.
I dlatego ojciec zapytali.
A farŏrz odpowiedział, ładnie i prosto.
Odpowiedział bez tego księżowskiego mizdrzenia, składania pulchnych rączek, spoglądania ku niebiosom, nie tym lepkim, słodkim głosikiem, którym większość księży przemawia. Przez całe swoje życie aż do 1914 roku nasłuchałem się aż nadto tych głosów natchnionych, naoglądałem się tych uduchowionych spojrzeń, przewracania oczami. Ale farŏrz Scholtis taki nie był.
Farŏrz Scholtis odpowiedział ładnie i prosto. Mnie ktoś kiedyś pomógł. Wyciągnął z biedy, opłacił gimnazjum i utrzymanie i nigdy nie mogłem oddać tego długu, powiedział ksiądz, a teraz mogę. Nie mojemu dobroczyńcy, ale waszemu synowi, panie Pokora. Rozumiem wasze obawy, ale moje intencje są czyste.
Matka milczała, oczywiście, nie odważyłaby się odezwać, kiedy ksiądz z tatulkiem rozmawiają, ale widziałem, że była niespokojna, nerwowo stukała obcasem w podłogowe deski.
Ojciec nalali wódki sobie i księdzu. Wtedy mamulka wstała, sięgnęła po szklankę i postawiła na stole. Ojciec zdziwił się, ale nie oponował, nie będzie przy księdzu robił awantury, pamiętam to, wszystko zresztą pamiętam dziś dokładnie, więc nalał gorzołki również mamie. Mama wypiła. Niech idzie do szkół, powiedziała cicho, po polsku, specjalnie tak ładnie po polsku. Ojciec machnął ręką na znak, że dobrze, dobrze, skoro ksiądz za to płaci, to niech idzie, nic mnie to nie obchodzi. Wstał i wyszedł dać świni żreć.
Ksiądz Scholtis też wstał, położył mojej mamulce na chwilę dłoń na ramieniu i powiedział, że jutro zabierze mnie do Gleiwitz kolejką i żeby mamulka przyprowadziła mnie na banhof, bo on wsiądzie do klajbanki w Pilchowitz, a ja u nas, w Nieborowicach. Mamulka odparła, że nie trzeba mnie odprowadzać, że sam sobie poradzę, i następnego dnia pojechaliśmy z księdzem wąskotorową kolejką do Gleiwitz, wysiedliśmy na Trynku i poszliśmy do miasta, do mieszczącego się za kościołem zum Heiligen Kreuz[12] gimnazjum, obok którego powstawał właśnie budynek konwiktu, gdzie później zamieszkałem i gdzie wybuchła awantura, która sprowadziła mnie do ciebie, Agnes.
Wszystko prowadziło mnie do ciebie.
Weszliśmy do ciemnego gabinetu, o ścianach wyłożonych dębowymi