Szczepan Twardoch

Pokora


Скачать книгу

uspokaja, pociesza, karmi i poi.

      Troszczy się o nich, jakby był ich ojcem i matką naraz, ja kocham ich wszystkich jego miłością. Kiesel płacze, kiedy umierają, i płacze nad tymi, którzy przychodzą nowi, żeby z nami umrzeć. Dyktuje im listy do matek, do żon i do dziewcząt, co niby tam na nich czekają, i piękne są te dyktowane listy Kiesela, szczere, ale tak, by cenzura nie musiała nic skreślać, podnoszące na duchu, ale nie kłamliwe, i do tego bogate, bo Kiesel, niemiecki feldfebel Kiesel, jest zaciekłym czytelnikiem, i to nie tylko Goethego czy Lönsa, ale również Rilkego, którego tak lubisz, Agnes, pamiętam ten oprawny w zielone płótno tomik, z którym prawie się nie rozstajesz. Spodobałby ci się Kiesel, cytaty z Rilkego wpisuje chłopakom w te listy, a matki potem się dziwią, że jej tępy jak but, płowy bauerski syn nagle z okopów wiersze przysyła.

      Kiesel ma też imię, Johann, ale tu jest Kieselem. Lubię patrzeć, jak się rozluźnia, kiedy jesteśmy na tyłach, jak znajduje szybko jakiegoś sznapsa, najpierw dla mnie, potem dla manszaftu i wreszcie na końcu dla samego siebie. Lubię patrzeć, jak czerwienieje na twarzy nad pełną menażką, przy ogniu, jak zaczyna wbrew swojej nienawiści do morza nucić De Hamborger Veermaster[2], a kiedy zaczyna nucić, to któryś z chłopców szybko znajduje akordeon i po chwili Kiesel, czerwony na gębie, wąsaty i piękny całym cokolwiek wątpliwym pięknem niemieckiego podoficera, gra i śpiewa, mocnym głosem śpiewa tę żeglarską piosenkę, zwrotki w Plattdeutsch[3], nie rozumiem nic, i potem jeszcze ten bezczelnie angielski, w kontekście naszej wojny i okopów, refren, blow, boys, blow, for Californi-oooo, there is plenty of gold, so I am told, on the banks of Sacrament-oooo, a manszaft słucha, je, jeśli jest co jeść, pije, jeśli jest co pić, i czuje to, czego nie zrozumie nikt, kto nie jadł z kamratem zupy z jednego kotła, nie spał w kamrata wtulony pod dwoma płaszczami w okopie, bo tak cieplej, nie żył i nie umierał razem.

      Taki jest Kiesel. There is plenty of gold, so I am told, on the banks of Sacramento. Teraz wraca do mnie, klepnięciem w plecy daje znać, że wszystko dobrze. Gdyby tak w 1914 feldfebel klepnął oficera w plecy… Tamtego świata już nie ma i cieszy mnie, że go nie ma, Agnes, ale nie wiem jeszcze, jaki ma być świat nowy, a jakiś będzie, nie mam wątpliwości.

      Czekamy. Trochę się obawiam, czy dowódca kompanii nie przyśle dla pewności jeszcze jednego rozkazu do szturmu, będę musiał wtedy zerwać zug natychmiast, udając, że Gusinda właśnie tu przed sekundą dotarł. Oglądam się, łącznika szczęśliwie nie widać.

      Niebo za nami jasne od wstającego słońca.

      Niebo przed nami jasne od białych gwiazd szrapneli i czarne, granatowe niebo nad nami.

      Zlituj się nad nami, Boże, którego nie ma. Zaraz ruszymy, zlituj się nad nami, Panie, zlituj się nade mną, Agnes, moja pani, światło mojego życia.

      I nagle z przodu, z prawej strony, ciągle jeszcze w mroku tryskają płomienie, długie, kapiące jęzory ognia, jeden po drugim, i lewis już nie szczeka, za nimi odzywają się kaemy, głuche tąpnięcia granatów, więc los, los, los, Männer! Nie ma już w świecie innego piękna i być nie może, nie ma piękna poza bojem i długimi jęzorami płomieni, kiedy pieszczą skórę przez spaloną wełnę mundurów.

      Los, los, krzyczę, teraz już krzyczę, i biegniemy, granaty w rękach, przed nami nagle odzywa się sapiący vickers i słyszę miękkie plaśnięcia pocisków w ciała moich chłopców, jakby ktoś ciskał mokrymi grudami ziemi, kryć się, kryć!!! I znowu w ziemię, kopiemy, kopiemy, za daleko na granat, Heinz dostoooł! – krzyczy po polsku Kubitza, wkopujemy się, Kubitza już strzela z maszynowego null-acht-fünfzehn. Kiesel leży przy mnie, patrzy na mnie pytająco, wiem, że muszę podjąć decyzję, daję sobie jeszcze dziesięć sekund, i wtedy kolejny jęzor ognia wytryska ze szprycy Totenkopfów ze strasznym, ogłuszającym szumem i spada strugą na angielski okop, vickers milknie, z okopu wyskakują płonące sylwetki Anglików. Jeden biegnie w naszą stronę, żywa pochodnia, biegnie, ręce ma uniesione i z rąk tych unoszą się płomienie, upodobniając go do ognistego orła, biegnie i słychać wycie.

      Gusinda ściąga z pleców karabin, bez rozkazu, przeładowuje, przyciska do ramienia. Nie chce, żeby Anglik cierpiał. Gusinda strzela najlepiej z całej kompanii, więc skróci mu te męczarnie, nawet za cenę niesubordynacji. Wtedy jednak Kiesel delikatnym, pieszczotliwym gestem kładzie mu dłoń na zamku karabinka, nie pozwala.

      Zostaw. Niech się Anglik pali, mówi mój dobry, słodki Kiesel, i mały berlińczyk Gusinda nie strzela. Anglik biegnie, po czym pada i płonie jeszcze przez chwilę, już spokojny.

      Los, los, looooos!

      Zrywamy się, biegniemy, pierwszy okop, Granaten! Szarpiemy sznurki w rękojeściach, rzucamy w tysiąc razy ćwiczonym rytmie, najpierw cztery, potem cztery i znów cztery, seria tąpnięć, teraz Kiesel z kugelspritzem na czele, pierwszy, krótkie serie, los, los, los, noże, strzelam trzy razy z pistoletu w plecy uciekającego Anglika, za czwartym razem trafiam, pada na twarz, przebiegam po nim, wdeptuję go w błoto, los, los, los, Männer, granaty, tąpnięcia, krótkie serie, oddech, serce dudni, pulsują skronie, gdzie Kiesel? Pokazuje, że na lewo, dobrze, los, los, los, ale wybiega na mnie Anglik z bagnetem na karabinie. Strzelam raz, drugi, trzeci, chybiam za każdym razem, uchylam się w ostatnim momencie, nieopodal głuche tąpnięcia granatów, pojedyncze strzały, zwalamy się razem na dno okopu, przyciska mi karabin do szyi, chce dusić, zapomniał, że mam pistolet, wyszarpuję rękę z nullachtą spod siebie, przystawiam mu do żeber, strzelam, chcę strzelić jeszcze raz, ale pistolet drugi raz już nie strzela. Zrzucam drgającego Anglika z siebie, kolanko pistoletu sterczy, nullachta pusta, nie ma czasu zmienić magazynka, rzucam ją i podnoszę karabin Anglika, podnoszę i uderzam, bagnet wchodzi w ciało, drze o żebra, i tam go zostawiam, sterczy wbity w ciało jak w ziemię. Podnoszę zabłocony, pusty pistolet, ocieram z grubsza z błota, przedmuchuję lufę, zmieniam magazynek, nullachta się nie zatnie, nie ma obaw, wyciągam kolejny granat, gdzie manszaft, jest, dobrze, gdzie Kiesel?

      Dnieje.

      Kiesel? Kiesel? Manszaft pokazuje, wracamy, daję w prawo, Kiesel, jest Kiesel, siedzi na dnie okopu, oparty o ścianę i jedną ręką próbuje objąć kikuty obu nóg, które mu urwało, jedną, bo druga zwisa, trzyma się tylko na skórze. Mina? – pytam kogoś. Pułapka?

      Kiesel milczy, ma szeroko otwarte oczy i usta, i zupełnie białą twarz, z wąsów spływa mu strużka krwi, jakby ktoś odkręcił kran, mundur posieczony odłamkami, mój dobry, mały Kiesel, hamburczyk, który nienawidził morza. Manszaft stoi, milczy, wiem, że nie możemy tu tak stać, wiem też, że nie ma sensu ciągnąć go na tyły, nie w tym stanie. Każę się kryć, posterunki, przyklękam przy Kieselu, wyciągam piersiówkę ze sznapsem, przystawiam mu do ust, nie mówię nic, Kiesel pije.

      Niemcy muszą umrzeć, mówi Kiesel słabnącym głosem.

      Was? – pytam. Nie rozumiem.

      Niemcy muszą umrzeć, żebyśmy mogli żyć my, powtarza.

      Deutschland muß sterben, damit wir leben können.

      Z kikutów ud tryskają strumienie krwi i w końcu, bardzo szybko słabną i już nie ma Kiesela, ale szturm na nas nie poczeka. Niemcy muszą umrzeć, żebyśmy my mogli żyć. Żeby żyć, Niemcy muszą pożerać nas, nasze ciała, żreć nas i srać nami w okopowe błoto. Póki żyją Niemcy, my nie przestaniemy umierać.

      Niemcy muszą umrzeć, zginąć, starte powinny zostać z powierzchni ziemi. Nagle to rozumiem. Rozumiem i natychmiast o tym zapominam, bo nie powinienem, nie mogę już o tym myśleć. Nie wolno mi.

      Podnoszę kugelspritz, los, Männer. Los. Manszaft płacze. Łzy żłobią jasne ślady na zabłoconych pyskach pod okapami hełmów, stare chłopy smarkają w obwisłe, pożółkłe od tytoniu wąsiska, manszaft płacze po swoim dobrym ojcu i dobrej matce, Kieselu, ale idziemy dalej, los, los, wtedy wpada na nas łącznik z kompanii, odwrót, wracamy, są jeńcy, wracamy, wracamy, ludzie, tylko Kiesel już nie wróci, nie wrócą też Heinz, Schubert, Gorgoń i Pisula.

      Wycofujemy się naszym przejściem w zasiekach,