cię w Gleiwitz w kwietniu, 6 Batalion Pionierów, w którym dowodzę zugiem, toczył ciężkie walki pod La Bassée, naszą kompanię zluzowano, dostaliśmy urlopy i jechałem do ciebie syty sytością bestii, oto połknęliśmy tyle, ile nie udało się bestii połknąć od tak dawna, nasz front doszedł aż do Montdidier i każdy rozerwany granatem, zabity szrapnelem, zasypany w bunkrze czy okopie albo zmarły na grypę kamrat był ceną, którą, tak mi się jeszcze, głupiemu, wtedy wydawało, warto było zapłacić za to, że nasz front doszedł aż tam. Byliśmy wtedy syci również my, małe komórki w wielkim ciele Behemota, bo zdobywszy angielskie okopy, wzięliśmy wielkie i piękne łupy, więc jedliśmy prosto z puszek mięso, różowy, soczysty corned beef, który Tommies dostawali podobno aż z Argentyny, skoro ich okręty panowały na morzach, i ich biały, miękki chleb, piliśmy ich wino i whisky, i kondensowane mleko, co nam smakowało niezwykle, jednak wypełniało nas również goryczą na myśl o naszej bestii tak wygłodniałej, odciętej od światowego handlu.
Jechałem więc do ciebie wtedy syty chwilową sytością smoka, potem wróciłem, a później ruszyli na nas ci wiecznie syci Anglosasi i cofnęliśmy się aż do Schelde, i dzisiaj idziemy przez zasieki, w kierunku ich okopów, z zupełnie innym smakiem w ustach.
Boję się. Ale idziemy, idziemy na szpicy. Za nami niebo powoli jaśnieje, chociaż do wschodu słońca jeszcze daleko, będzie widać nasze sylwetki na tle tego nieba, ale idziemy.
Kiesel dotyka mojego ramienia. Zaczekajmy, szepcze mój dobry, niezawodny feldfebel Kiesel. Daję znak, zug powtórnie przyklęka, wszyscy w tym samym momencie, jak wyćwiczeni wierni w kościele w Pilchowicach na znany im gest dobrego farŏrza[1]. Kiesel wskazuje mi kierunek, widzę, jest, brytyjska czujka, trzech żołnierzy w płaskich hełmach. Daję znać Kieselowi, pełzniemy ku nim, pluton na mój znak zostaje za nami. Mamy szczęście, uwaga pełniących wartę Anglików zwrócona jest nie w naszym kierunku, lecz w stronę ruchu trzeciej kompanii naszego batalionu, my zachodzimy ich od flanki. Kiesel pyta mnie niemo, wzrokiem, wskazując na granaty. Nie zgadzam się również niemo, Kiesel rozumie, cofamy się, pełznąc, z powrotem do zugu. Najcichszym szeptem wyznaczam trzech żołnierzy, Steinmetza, Deventera i Gusindę, nie są zadowoleni, nie muszą być, robią, co do nich należy. Ściągają hełmy, karabiny i odpinają łopaty i chlebaki, a spod pach worki z granatami, zostawiają sobie tylko po jednym granacie zatkniętym za pas, wyciągają Grabendolche, okopowe noże, i pełzną w stronę angielskiej czujki. Ja tymczasem rozstawiam swój zug na wypadek, gdyby chłopcom się nie udało. Kubitza z Heinzem przygotowują lekki kulomiot, ludzie zastygają wklejeni w ziemię, gotowi na mój rozkaz rzucić się do biegu, cisnąć granaty.
Jestem spokojny, jednak wnętrzności skręcone mam jak sznur. Czuję, jak gówno prze na zwieracze, miałbym wielką ochotę odpełznąć kawałek, rozpiąć spodnie, zsunąć je i ulżyć sobie, ale nie mogę. Mimo to jestem spokojny i myślę o twojej jasnej świetlistej twarzy, Agnes, o twojej świetlistości, której jestem niemym satelitą, wokół której krążę przez pół swojego dwudziestosiedmioletniego życia, a to wcześniejsze pół, bez ciebie, nawet życiem nie było. Ty jesteś moim życiem, Agnes.
Przez wełnę mundurowej bluzy dotykam medalionu, który noszę na szyi. Nie, nie dostałem go od ciebie, kupiłem go sobie sam, jeszcze w 1914, u Ludwiga na Tarnowitzerstraße. Do środka włożyłem twoją fotografię pieczołowicie wyciętą, poprosiłem też o pukiel twoich włosów, tego mi jednak ze śmiechem odmówiłaś. Fotografię też musiałem zdobyć wbrew twojej odmowie, do czego nigdy ci się, Agnes, nie przyznałem. I tej małej tajemnicy, jaką mam przed tobą, wstydzę się jeszcze bardziej niż tego, że zignorowałem twój wyraźny zakaz.
Steinmetz, Deventer i Gusinda są już przy czujce. Dotykam medalionu z twoją fotografią, chłopcy pełzną, jak zawsze pełzną i nagle zrywają się, rzucają się od tyłu na Anglików, chwytają za krawędzie ich hełmów, ciągną, zadzierają ich głowy, odsłaniając gardła, dźgają i tną okopowymi nożami. Anglicy krzyczą, ale krzyk to nic, krzyk rozbrzmiewa i gaśnie, rozpływa się w gęstym powietrzu, którego nie tnie żaden strzał ani wybuch granatu.
Chłopcy wracają, Deventer w pośpiechu zdążył zwinąć martwemu Anglikowi jakąś manierkę, patrzę groźnie, ale nie każę jej wyrzucić, dziękuję im w ciszy, klepię ich po plecach, Gusindę, mojego ulubieńca, tarmoszę nawet pieszczotliwie za kędzierzawe, rude włosy. Chłopcy szybko zakładają oporządzenie, hełmy stalowe, Heinz z Kubitzą zwijają kaem, zug rusza dalej, znowu przyniosłaś mi szczęście, Agnes.
Idziemy. Los, los, los, powoli, cicho, zgięci, nisko przy ziemi.
Nagle szarpnięcie, ciało reaguje na trzask wystrzału szybciej niż świadomość i już leżę płasko w błocie, bo przed nami zaszczekał lewis. Od dawna rozpoznaję po trzasku, czy strzela lewis, czy powoli sapiący i rozpędzający się wraz ze wzrostem temperatury vickers, czy wolno stukający chauchat, czy nasze 08/15, czy jeszcze coś innego, to ważne, żeby rozróżniać, jeśli chce się żyć, a ja chcę żyć, bo chcę cię jeszcze zobaczyć, Agnes.
Zaczyna się strzelanina, mój kulomiot odpowiada ogniem, ale go uciszam, nie ma po co strzelać, manszaft, nie czekając na komendę, wkopuje się w ziemię, łopatki drą gliniasty grunt, patrzę na Kiesela, ten zaprzecza, tak, ja też tak uważam. Zbyt wielu już straciliśmy. Nie szturmujemy. Poczekamy na Totenkopfy. Wysyłam do tyłu małego berlińczyka Gusindę z meldunkiem, a my okopujemy się na leżąco, ja tak samo jak każdy, ziemia spod klatki piersiowej przed siebie, tyle żeby ukryć sylwetkę, potem, jeśli wystarczy czasu, to kopie się głębiej, i znowu głębiej, później pojedyncze jamy łączy się w okop, ale to nie teraz. Lewis strzela niecelnie, za krótko, zanim się wstrzeli, będziemy pochowani, niewidoczni. Szybciej, Männer, szybciej, kopać, wołam tylko po to, żeby wiedzieli, że jestem, że czuwam nad nimi. Gusinda wraca po chwili, dowódca kompanii każe szturmować, więc dobrze, będziemy szturmować, ale poczekamy jeszcze, aż pod nasze prawe skrzydło podejdą Totenkopfy. Przytrzymali cię ogniem po drodze, Gusinda, rozumiesz? Dlatego czekamy. Jawohl, Herr Leutnant. Ruszyliśmy do szturmu, gdy tylko dotarłeś z rozkazem, prawda? Natürlich, Herr Leutnant. Kiesel, idź, sprawdź, czy ludzie są dobrze okopani. Idzie, pełznie wzdłuż naszej pozycji.
Kiesel jest najważniejszym człowiekiem w moim zugu, ważniejszym nawet ode mnie, dowódcy. To ja wydaję rozkazy, Kiesel jednak sprawia, że moje rozkazy się urzeczywistniają, dzięki niemu zug działa jak jeden mechanizm, to on rozstrzyga konflikty, to on wie najlepiej, który człowiek gdzie powinien służyć.
Kocham go, jak ich wszystkich, ale jego szczególnie. Manszaft kocham tak, jak kochałbym własne dzieci, gdybym jakieś miał, jego zaś kocham tak, jak kochałbym tych dzieci rodzicielkę. Jest z Hamburga, jego matka jest panną, wiem, że ludzie szepczą między sobą, że jego ojciec był francuskim marynarzem, Kiesel zaś do armii uciekł z obawy przed morzem. W wieku dwunastu lat trafił na pokład wielorybnika, gdzie swoje odcierpiał i znienawidził morze ponad wszystko na świecie, więc gdy skończył siedemnaście lat, zgłosił się na ochotnika do wojska, bo tylko jako Freiwillige mógł liczyć na to, że pozwolą mu wybrać, gdzie będzie służył. Jakim sposobem trafił do śląskich saperów, nie pytałem. Z poboru przydzieliliby go bez wątpienia do marynarki, a obiecał sobie, że już nigdy więcej na morze nawet nie spojrzy. Odsłużył więc swoje parę lat przed wojną i postanowił zostać w wojsku, jako kapitulant, żołnierz zawodowy. Jakim cudem nie zamienił się w to, co w naszej armii najgorsze, w tępego pruskiego podoficera, feldfebla składającego się wyłącznie z okrucieństwa i głupoty, a takich przecież jest większość? Tego nie wiem.
Może kiedyś, jako zawodowy żołdak w czasie pokoju, był właśnie taki, może to dopiero wojna zrobiła albo wydobyła zeń człowieka? Poznałem Kiesela zaledwie rok temu, nie wiem, jaki był wcześniej. Ten Kiesel, którego znam, jest jednak człowiekiem. Od dawna nikt nie przejmuje się u nas musztrą czy regulaminami mundurowymi, nie jesteśmy, jako 6 Batalion Pionierów Śląskich, oficjalnymi Sturmtruppen, a jednak wszyscy u nas noszą owijacze zamiast wysokich butów, bo tak wygodniej. Kiesel dba o to, żeby nowi żołnierze z uzupełnień naszywali skórzane