Szczepan Twardoch

Pokora


Скачать книгу

myśl: ty, Agnes. Jesteś moimi myślami, wypełniasz mnie. Zawsze ty, Agnes.

      Otwieram oczy.

      Gdzie jestem?

      Wszystko jest białe. Wysokie okna, nade mną w górze krzyżowe sklepienie, za oknem prawie nagie korony drzew, na gałęziach resztki brązowych liści. Wszystko jest białe i jasny jest dzień. Leżę w świeżej, szorstkiej pościeli, w łóżku o wezgłowiu z giętej stali. W sali jest jeszcze siedem takich łóżek, ale wszystkie są puste. Na białej ścianie napis, czarne litery.

      „Fürchte dich nicht, glaube nur”.

      Nie trwóż się, tylko wierz.

      Jedyne, w co wierzę, to ty, Agnes. Gdzie jesteś?

      Gdzie jest konwikt i królewskie gimnazjum?

      Gdzie uniwersytet w Breslau? Nie jestem już chłopcem, gimnazjalistą z Gleiwitz, O.S. Nie jestem już studentem. Podnoszę dłonie, są czyste. Rozglądam się. Gdzie mundur, gdzie okopy, gdzie Kiesel, gdzie jest manszaft, gdzie Gusinda? Nie ma ich.

      Kiesel siedzący na ziemi, granat urwał mu nogi, krew tryskająca z kikutów, pije z mojej manierki, nie ma już Kiesela.

      Dotykam swojej twarzy. Mam zarośnięte policzki, nigdy nie miałem gęstego zarostu, więc po niezbyt udanej próbie zapuszczenia imponującego wąsa dałem sobie spokój i w wojsku goliłem się zawsze na gładko, a teraz policzki pokrywa mi szczecina. Moja ręka wychudła, widzę to od razu. Na czole mam bandaż.

      Sie haben sehr lange geschlafen, Herr Leutnant[27], mówi kobiecy głos. Odwracam głowę, kark mam zesztywniały. Nad moim łóżkiem stoi wysoka kobieta w białym fartuchu na ciemnym habicie, na którego rękawie ma białą opaskę z czerwonym krzyżem, na głowie biało-czarny welon. Rozpoznaję w niej ewangelicką diakonisę. W dłoni trzyma termometr.

      Wo bin ich? Gdzie jestem? Wo bin ich? – próbuję zapytać, ale głos chrypi mi w gardle, kaszlę, wo bin ich? – pytam.

      Jest pan w Bethanien. W szpitalu. W Berlinie.

      Jak długo byłem nieprzytomny?

      W ogóle nie był pan nieprzytomny, panie poruczniku. Jak to? Bardzo pan gorączkował. Krzyczał pan coś po polsku. Pan jest Polakiem, poruczniku?

      Nie, nie jestem, odpowiadam, jestem z Górnego Śląska.

      Ach, bo myślałam, że może z Posen. Mój kuzyn ożenił się z dziewczyną z Posen. Potem żałował, bo z katoliczkami to wiadomo… No, wiadomo. Ale widzę, że wreszcie jest lepiej, poruczniku. Przywieźli pana tutaj, do Berlina, bo tam, na froncie, nikt nie wiedział, co panu jest, a przypadkiem beznadziejnym też tego nazwać nie sposób, więc uznali, że warto. Miał tu pana obejrzeć wybitny neurolog, profesor Gebert, ale jakoś nie dotarł i teraz już chyba nie dotrze. Ja bym przynajmniej na niego nie czekała.

      Usiłuję się skupić. Coś do mnie wraca, nosze, krew, szpital polowy, pociąg. Wraca czy tylko się domyślam? Nie wiem.

      Diakonisa uśmiecha się, podaje mi „Berliner Tageblatt”. Przespał pan koniec świata, panie poruczniku.

      Unoszę się w posłaniu, głowa boli, jestem bardzo słaby. Spoglądam na pierwszą stronę gazety. Jedenasty listopada. To dzisiejsza? Tak. Nie przypominam sobie niczego z dziewiętnastu dni, które dzielą mnie od ostatniej daty, jaką pamiętam, dwudziestego trzeciego października, gdy prowadziłem natarcie swojego zugu nad Skaldą.

      Na pierwszej stronie gazeta obwieszcza wielkimi literami, że przyjęto warunki zawieszenia broni. Nie czytam artykułu, przesuwam tylko wzrokiem po kolejnych nagłówkach.

      Para cesarska po abdykacji zbiegła do Holandii. Kolejarze popierają rząd rewolucyjny. Rady robotnicze i żołnierskie. Program socjalistycznego rządu.

      Nie wierzę w Boga ani w człowieka, ale z ust wyrywa mi się słabe „Dobry Boże…”.

      Zbyt wiele o Panu Bogu pan teraz nie usłyszy, poruczniku, mówi z wyraźnym berlińskim akcentem diakonisa. Patrzę na nią. Ma jakieś pięćdziesiąt lat, suchą twarz skorą do uśmiechu, jasne oczy.

      Pan Liebknecht proklamował przedwczoraj powstanie socjalistycznej republiki Niemiec. Mówi dalej. Z balkonu zamkowego. Teraz już nie będzie Pana Boga, tylko Marks, panie poruczniku. Nie jest to najgorsza wymiana, śmieje się. Obaj brodaci.

      Przespałem koniec świata. Nie ma kajzera. Nie ma cesarstwa. Nie ma wojny. Nie ma Boga. Przegraliśmy oczywiście.

      Niech pan spróbuje się podnieść, panie poruczniku, mówi diakonisa. Gdzie mój mundur?

      Mundur, panie poruczniku?

      Tak, mój mundur, bluza, koszula, spodnie, buty, chyba nie przywieźli mnie tu nagiego ani w tej szpitalnej koszuli?

      Rzeczywiście. Poszukam, panie poruczniku.

      Diakonisa wychodzi, zostaję sam. Boli mnie obandażowana głowa. Jestem bardzo słaby, ale wstaję, odczekuję chwilę, aż minie pierwszy zawrót głowy, podchodzę do okna.

      Nie znam dobrze Berlina, ale już wiem, gdzie jestem. Sama nazwa „Bethanien” niewiele mi powiedziała, teraz już kojarzę okolicę, jestem na Kreuzbergu, na Mariannenplatz. Okna mojej sali wychodzą na środek placu, po lewej kątem oka widzę wielki ewangelicki Thomaskirche, rozpoznaję jego dwie charakterystyczne wieże, przechodziłem tędy kiedyś, parę razy, na jednym z moich berlińskich urlopów, w świecie, którego już nie ma. Wysiadłem wtedy na Schlesischer Bahnhof, pamiętam, miałem już stopień oficerski, przeszedłem przez Schillingsbrücke, było piękne lato, więc szedłem niespiesznie bulwarem wzdłuż kanału aż do sadzawki Engelbecken, mijając Mariannenplatz, potem szwendałem się po uliczkach aż do Märkisches Provinzialmuseum, do którego, pamiętam, wstąpiłem obejrzeć gotyckie zbroje i narzędzia tortur.

      To było w innym świecie, którego już nie ma, mimo to Mariannenplatz nie zmienił się wcale.

      Teraz na Mariannenplatz z Muskauer Straße wyjeżdża powoli ciężarówka, widzę ją zza pozbawionych liści platanów, wielki pięciotonowy büssing o szoferce niczym kiosk z gazetami, z pionową przednią szybą i długą, kanciastą maską, w burym, wojskowym kolorze, niczym krótka trumna kryjącą dudniący silnik, z otwartą paką. Wjeżdża, łoskocząc potwornie wojennymi kołami – za sprawą kontynentalnej blokady guma jest towarem deficytowym, więc do automobili i ciężarówek zaczęto montować koła stalowe, w których piastę ze stalową obręczą zastępującą oponę łączy bukiet sprężyn, co trochę amortyzuje jazdę, ale na miejskim bruku hałasuje, jakby stadu małp dać cymbały.

      Na pace ciężarówki stoją mężczyźni, jedni w mundurach, drudzy w cywilnych ubraniach, w czapkach wojskowych i marynarskich, kaszkietach i kapeluszach, matrosy, żołnierze, robotnicy, wszyscy zbrojni, krzyczą, potrząsają bronią, trzymają się obitych deskami burt, nad nimi zaś powiewają cztery wielkie czerwone sztandary, na dachu szoferki rozstawili kulomiot. Chłodnicę wozu zakrywa zbita z desek, pomalowana na biało tablica, na której czerwonymi literami wypisane jest hasło: „Die ganze Macht den A. u. S.-Räten!”.

      Cała władza w ręce rad robotniczych i żołnierskich, tyle że ze zgrabnym skrótem.

      Obudziłem się w innym świecie.

      Przez cztery lata żyłem w prostym uniwersum szarego munduru. Do wojska wstąpiłem na ochotnika, jeszcze w 1914 roku, ku wielkiemu zdziwieniu mojego ówcześnie najbliższego wrocławskiego przyjaciela, Dionizego Brauna, zwykle przedstawiającego się jako Dionizy Braun-Towiański, co było jednym z najmniej dotkliwych objawów jego duchowej choroby, ale nie chcę teraz myśleć o Braunie-Towiańskim, Agnes, bo dawno temu odszedłem z jego świata, jak sama wiesz, i byłaś z tego odejścia bardzo zadowolona, pamiętasz? Mimo dobrych chwil, które spędziliśmy razem, w czwórkę, z nim i adorującym cię wtedy Heinrichem Gottropem, zwykle przy stoliku w gliwickiej Kaiserkrone.

      Wszystko to było wtedy bardzo piękne i jakoś ożywcze, podniecała mnie perspektywa nagłego odwrócenia hierarchii, to, że już nie muszę udowadniać nikomu, iż