Hubert Hender

Milczenie


Скачать книгу

drzwiami. Tuż obok stał samochód prokuratora z Kłodzka. Krauze dostrzegł też sportową hondę kolegi z wydziału kryminalnego, Igora Fijałkowskiego. Znali się ponad dwadzieścia lat i byli najlepszymi przyjaciółmi. Przez całe dorosłe życie szli ramię w ramię – najpierw łączyło ich burzliwe dorastanie, potem szkoła policyjna i wreszcie wspólna praca. Spędzali ze sobą dużo czasu, bo pracowali razem przy prawie każdym śledztwie, spotykali się też prywatnie niemal w każdy weekend. Ich żony też się bardzo lubiły, choć ostatnio ta znajomość opierała się głównie na rozmowach przez telefon, bo Ola, żona Filipa, od niedawna prowadziła własną firmę i poświęcała jej mnóstwo energii. Igor został nawet ojcem chrzestnym Marcela, syna Krauzego.

      Honda jak zwykle była obita. Igor z dużą trudnością trafiał do garażu, jakby ten prosty manewr przekraczał jego umiejętności – a mimo to od lat chwalił się na komendzie, że jest królem szos i że nikt nie jeździ tak dobrze jak on.

      W oddali migał przekaźnik telefonii komórkowej. Znajdował się kilka kilometrów stąd. Podkomisarz wyciągnął sezamka i ugryzł go łapczywie. Popatrzył na zegarek, ale na wszelki wypadek sprawdził również godzinę w telefonie. Co dwie osie czasu, to nie jedna. Piąta jedenaście. Zastanawiał się, dokąd pójść, lecz niemal w tej samej chwili usłyszał kroki. Poświecił latarką porozumiewawczo.

      – Już myślałem, że się nie doczekamy – odezwał się Igor. Miał na sobie wojskowe ubranie, buty do pracy w podmokłym terenie oraz ciemną czapkę z daszkiem. Przywitali się silnym uściskiem dłoni.

      – Wyjaśnisz mi, z jakiego powodu musiałem się zrywać w nocy? Wiesz, że normalni ludzie śpią o tej porze? Ja się do takich zaliczam. Wprawdzie nie mam psa, nie jeżdżę w niedzielę na działkę i nie mam na ścianie Jana Pawła II ani ceraty pod telewizorem. Ale resztę wymogów spełniam i dbam o to, by ludzie uważali mnie za normalnego człowieka – rzucił podkomisarz, przeczesując włosy na lewą stronę. Czesał się jak Brad Pitt w filmie Furia. Zapuszczona góra i starannie wygolone boki. Krauze jak zwykle był ubrany w bluzę sportową z logo amerykańskiej drużyny koszykówki.

      – Nie pierdol, Filip. Niech ci wystarczy, że nie umiałem opowiedzieć ci tego przez telefon. To jakaś cholerna, wręcz popierdolona farsa. Sam zobaczysz – powiedział Igor i wskazał dłonią, dokąd mają iść. Krauze wyrzucił papierek po sezamku, a potem ruszył podmokłą łąką za kolegą. Oświetlali sobie drogę mocnymi latarkami. Ich sylwetki rzucały długie cienie. Parę minut później weszli do lasu. Czuć było wilgoć po zalegającym śniegu oraz zapach gnijących liści. Gdzieniegdzie dostrzegali nieroztopiony śnieg, który uchował się w zagłębieniach. Minęła połowa marca i wiele wskazywało na to, że tegoroczna zima już za nimi. Niskie temperatury utrzymywały się dosłownie przez kilka dni i wynosiły niewiele ponad dziesięć stopni poniżej zera. To było i tak za ciepło jak na gust Krauzego. Zima powinna być mroźna, powinna wykręcać ludziom palce, mrozić nos, sklejać powieki i sprawiać, że człowiek wciąż na nowo odkrywa urok zmian pór roku. Powoli już zaczynał tęsknić za promieniami słońca. Uznawał to za naturalne wyrównywanie rachunków przez naturę, które powinno się odbywać cyklicznie, bez przerw i bez zacierania się granic między porami roku. Równowaga. Ona była najważniejsza.

      Po kilku minutach marszu dotarli do urwiska. Filip był już trochę zdyszany.

      – Złap się tutaj. – Igor wskazał przyjacielowi gałąź, oświetlając ją, po czym ostrożnie zeszli stromym spadem.

      Krauze popatrzył do góry. Czarne niebo robiło się granatowe, choć miał wrażenie, że potężne drzewa i tak odcinają rozrośniętymi gałęziami dostęp do światła, jakby były mitycznymi potworami, które powrastały w to miejsce i nie pozwalały nikomu dostać się do środka. Świat mroku. Jakby wszystko i wszyscy byli tu niemile widziani. Zamknięty świat dzikiej natury. Nawet światło nie miało tu wstępu.

      Usłyszał odgłos strumienia, który spływał gdzieś nieopodal pomiędzy wzniesieniami. Ocknął się i ruszył za Igorem, który skręcił na płaski szlak o dwóch głębokich wyżłobieniach. Musiały tędy jeździć mocarne maszyny z napędem na cztery koła.

      – Cholera, mamy tu drogę, a ty kazałeś mi iść przez las? Nie mogliśmy po prostu tutaj przyjechać? Albo chociaż dojść na miejsce jak cywilizowani ludzie?

      Igor nie przejął się jego słowami.

      – Szedłem nią – powiedział spokojnie. – Tym skrótem jest o wiele szybciej. Droga okrąża wzniesienie i zeszłoby nam znacznie dłużej. Wiem, co mówię, tkwimy tu wszyscy od kilku godzin.

      – Nie wierzę ci. Nie wierzy się człowiekowi, który budzi cię w środku nocy i każe przyjeżdżać do pieprzonej dżungli. Kiedy wreszcie dojdziemy? – zapytał, bo nawet solidny snop światła nie był w stanie przedrzeć się przez gęstą ciemność.

      – Jeszcze kawałek. Marudzisz jak stary zrzęda.

      Zeszli kolejnym skosem, potem minęli zakręt. Podkomisarz dostrzegł w oddali kilka osób, krzątających się na tle migocących świateł.

      – Nie zauważyłem przed lasem auta techników – odezwał się.

      – Tokarz powiedział, że się spóźni – wyjaśnił Igor. – Wyjechał na weekend z żoną, więc gna z Katowic. Słyszałem przez telefon, że jest wkurwiony. Co tu dużo mówić, schrzaniliśmy mu weekend.

      Krauzego w ogóle to nie interesowało. Każda sprawa chrzaniła komuś dzień lub noc.

      Chwilę później dotarli na miejsce. Podszedł do nich mężczyzna o posiwiałych włosach.

      – Cieszę się, że jesteś – powiedział jeden z dwóch kłodzkich prokuratorów okręgowych, Jerzy Sokołowski. Miał jakieś sześćdziesiąt lat i wyglądał jak emerytowany profesor fizyki z elitarnego angielskiego uniwersytetu. Pod wymiętą marynarką zawsze nosił koszulę w kratkę. Dziś brakowało tylko muchy, ale, jak się domyślił Krauze, jego również wyrwano z łóżka.

      – Dowiem się wreszcie, o co tu chodzi? Męczą mnie już te niedopowiedzenia – mruknął.

      Sokołowski nie odpowiedział od razu. Sprawiał wrażenie, jakby chciał odwlec w czasie przekazanie mu informacji. Zrobił tylko kwaśną minę. Być może czekał, aż ktoś go wyręczy. Ale tak się nie stało. W końcu rzekł wymijająco:

      – Chujnia z bryndzą, krótko mówiąc. Spójrz, Filip, na tamtych policjantów. – Wskazał na oddalonych nieco ludzi. Ich sylwetki były oświetlone punktowo światłem latarek. Funkcjonariusze mieli takie miny, jakby przed momentem dowiedzieli się o śmierci bliskich im osób. – To, co znaleźliśmy, wygląda naprawdę parszywie. Dawno nie widziałem czegoś równie popierdolonego, a wydawało mi się, że widziałem już wszystko.

      – Dobra, skończcie się użalać nad sobą, bo mam dość. Albo mówicie, co się dzieje, albo wracam do wyra spać. Jest niedziela, mam ochotę z tego skorzystać.

      – Myślałem – zaczął prokurator, jakby nie dosłyszał, co powiedział kolega – że odejdę na emeryturę w poczuciu dobrze wykonanej roboty, nie doświadczając takiego okrucieństwa. A tu wszystko jebło. Dziś w nocy. I to jeszcze w weekend. Chociaż… – Machnął ręką, dając znać, że niepotrzebnie filozofuje.

      Krauze odwrócił się i zobaczył, że Igor został w tyle. Przysiadł na dużym kamieniu i gapił się przed siebie. Filip odniósł wrażenie, że ponury nastrój zaatakował wszystkich zebranych jak groźny wirus. Paraliżował stopniowo, a człowiek nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.

      – Możesz mi powiedzieć, coście znaleźli? Czy będziecie mnie trzymać tutaj jak uczestnika pieprzonego teleturnieju, żebym zgadywał, robiąc z siebie kretyna?

      Sokołowski stał niewzruszony. Słowa Filipa nie robiły na nim wrażenia.

      – Chodź – nakazał po chwili. – Czas już to ruszyć, czekaliśmy