Hubert Hender

Milczenie


Скачать книгу

niełatwa rzecz. Za ciężki kaliber. Leć do domu.

      – Nie ma takiej opcji, jestem w pracy.

      – W jakiej, kurwa, pracy? Od piętnastu minut nie ruszyłeś dupy i siedzisz tu na wpół żywy.

      – Mniejsza z tym, zaraz się zbiorę.

      – Igor, powinieneś zabrać Weronikę i Zuzię na jakąś wycieczkę. Jest niedziela. Cały dzień przed wami. Oderwij się od tego. Proszę cię, zapomnij o tym, co tu zobaczyłeś. No – szturchnął go w ramię – jedź już. Dam sobie radę. A ty zabierz swoje dziewczyny na lody.

      – Zimą?

      – To na gorącą czekoladę.

      – Jest wpół do szóstej rano, Filip.

      – Ja pierdolę, to idź i zrób im śniadanie.

      Fijałkowski, który w oczach kolegów uchodził za mocnego gościa, od tygodnia był wyjątkowo nieswój. Wszystko przez nagłą śmierć matki, z którą łączyły go trudne relacje. Nigdy nie akceptowała jego wyborów zawodowych. Nie chciała, aby jej jedyny syn był policjantem. Liczyła raczej, że zostanie utytułowanym sportowcem, ponieważ Igor zapowiadał się na świetnego lekkoatletę. W szkole wygrywał mnóstwo olimpiad sportowych, cieszył się pucharami, które dziś trzymał w starym pudle w piwnicy. Matka nie mogła przeboleć, że w ten sposób pokierował swoją karierą.

      Igor patrzył na kolegę przez dłuższą chwilę, po czym dał za wygraną.

      – Mówisz poważnie?

      – Jedź i mnie nie wkurwiaj. Nie chcę, żebyś się tu męczył.

      – A ty?

      – Ja? Skoro mnie tu ściągnąłeś, to już zostanę. Olka z Marcelem są poza miastem. Chwilowo nie mam do kogo wracać.

      Igor poklepał go po ramieniu.

      – Dzięki, faktycznie nie jestem w formie. Może wezmę jeszcze dzień wolnego. Zobaczymy, co z tym wszystkim. – Kiwnął głową w kierunku drzew, choć stąd nie było widać miejsca zbrodni. – Ciężko mi się pozbierać. Cholera, nie sądziłem, że to uderza w człowieka z taką siłą.

      – Musisz przeżyć żałobę, jak każdy po stracie. Nie udawaj supermena. To bez sensu. Nawet taki ktoś jak ty musi na moment zluzować.

      – Dzięki. I sorry, że cię w to wplątałem, nie miałem takiego zamiaru. Sam bym tu chętnie popracował, ale jakoś mi nie idzie. Nie potrafię zebrać myśli.

      – Trudno, stało się. Postawisz piwo i będziemy kwita. A teraz spadaj, nim zmienię zdanie.

      Igor potaknął i ruszył w głąb lasu.

      Krauze wrócił do zebranych. Prokurator rozmawiał z policjantami, ale gdy zobaczył Filipa, skinął porozumiewawczo. Stojący z prokuratorem Dominik Rudzki, mocno zbudowany mężczyzna po trzydziestce z wytatuowanymi dłońmi i szyją, powiedział:

      – Trzy osoby są w terenie i szukają narzędzia zbrodni. Czeszemy teren, szukamy śladów walki, krwi. Obstawiamy dwa miejsca. Na razie za wcześnie na sądy, ale najprawdopodobniej jeden z mężczyzn został zaatakowany i znokautowany z zaskoczenia. Na drugiego przyszła kolej chwilę później. Dzieliło ich niemal sto metrów w linii prostej.

      To „obstawiamy” zabrzmiało tak, jakby Dominik przyjechał tu co najmniej z ekipą antyterrorystyczną. Ale Rudzki lubił podniosły ton i powagę swojego zawodu. Był solidnym policjantem i trudno mu było cokolwiek zarzucić. Poza jednym – wyglądał jak bandyta albo bramkarz w dyskotece, a nie jak gliniarz. Choć czasami dawało się to przekuć w zaletę.

      – Skąd ta pewność? – zapytał, choć nie brzmiało to jak pytanie. Raczej zdanie orzekające.

      – Właśnie pewności nie ma, jest podejrzenie. Nie wiem, jak blisko do nich podchodziłeś. Od obu czuć alkohol. I to jakiś podły, lichy bimber albo tania wóda, coś w ten deseń. A teraz wyobraź sobie moment, kiedy pracowali. Zabić ich z zaskoczenia, jak na mój gust, to nie problem. Kwestia obeznania w terenie i użycia odpowiednich środków.

      – Jakich?

      – Ustalimy. Coś jeszcze? – zapytał dla porządku Rudzki.

      Krauze popatrzył na zegarek. Piąta trzydzieści pięć. Czas prawie stał w miejscu, choć Filip czuł się tak, jakby spędził tu już kilka godzin. Szok zacierał linearne poczucie czasu, noc nie ułatwiała sprawy.

      Chrząknął wymownie.

      – Jesteście pewni, że nie ma więcej zwłok?

      Prokurator spojrzał na Filipa, jakby nie zrozumiał pytania.

      – Ale… jak to?

      – Może jest ich więcej? Nikt z was o tym nie pomyślał?

      – Ludzie od dawna przeszukują teren. Na razie nic nie mają.

      Krauzemu to wystarczyło. Jeśli coś pójdzie nie tak, zostaną posądzeni o błąd zbiorowy. Miał już dość cackania się z naczelnikiem, który zawsze – jak to mówili między sobą na komendzie – strzelał pociskami z dupy. Zawsze się o coś przypierdalał i ciągle coś było nie po jego myśli. Przeoczenie ewentualnych innych zwłok byłoby skandalem.

      – Niebawem zjawią się technicy, więc niech nikt już nie wchodzi na teren popełnienia przestępstwa. Trzymajcie się od niego z daleka. Dominik, przynieś z radiowozu taśmę i odgrodź to miejsce w promieniu co najmniej pięćdziesięciu metrów. Niech ktoś tam stanie na wypadek, gdyby się napatoczył jeleń albo jakiś pies. Jeszcze tego nam tu trzeba, żeby zwierzęta zaczęły się dobierać do zwłok.

      Rudzki gwizdnął na młodego funkcjonariusza i kazał mu biec po taśmę. Krauze przez chwilę dreptał w miejscu. Czuł przeszywający chłód. Wyciągnął z kieszeni kolejnego sezamka i zaczął go przegryzać. Przykucnął i wbił spojrzenie w czarną ziemię.

      – Leśniczy wspominał, jak oni się nazywają? – zapytał.

      Prokurator zajrzał do notatnika.

      – Witak. Jerzy i Bartosz. Pracują w tartaku. Właściwie pracowali.

      – Więc mamy bonus na start. Ale i tak trzeba to potwierdzić. Musimy się przejechać po okolicznych wsiach i zapytać o bliźniaków pracujących w lesie. Nie ma tu w pobliżu miast, poza samym Kłodzkiem i Kamieńcem Ząbkowickim, więc załatwimy to od ręki – powiedział spokojnie Filip, po czym pomyślał, że nie ma ochoty tkwić w lesie z trupami. – Może ja się tym zajmę. Las mi nie służy. Za duszno tu. Mam astmę – skłamał. – Dominik, pojedziesz ze mną.

      – Astmę? Pierwsze słyszę. Przecież nie używasz inhalatora.

      – Ja też pierwsze słyszę. Nie używam, ale zawsze mogę zacząć.

      Rudzki przytaknął i kiwnął głową jak w wojsku. Rzadko się uśmiechał, był poważny, zdyscyplinowany, a co najważniejsze, oddany robocie. Gdyby w policji pracowało więcej takich osób, instytucja ta cieszyłaby się nieposzlakowaną opinią. Rzeczywistość jednak nie była taka kolorowa. Zresztą sam Filip miał w tym swój udział, choćby przez to, że wciąż wdawał się w awantury.

      – Jurek, my załatwimy okolicę, ty poczekasz na techników i… – Krauze przerwał, ponieważ usłyszeli dźwięk krótkofalówki Rudzkiego. W tej głuszy zabrzmiał niczym budzik o świcie, przerywający głęboki sen.

      – Dominik, tu Tomek Kubiak. Znaleźliśmy samochód. Wygląda na to, że należy do tych zamordowanych.

      – Skąd wiecie, że to ich?

      – Może intuicja, może zbieg okoliczności. Tak podejrzewamy. Jest cały zajebany trocinami. Są też części do piły i łańcuchy na zmianę.

      – Gdzie jesteście?

      – Z półtora kilometra od was, na