gdzie jest jednokierunkowa. Zabierasz mnie i podwozisz do Lancashire. Zatrzymujesz się kilka budynków od rogu ulicy i mnie wysadzasz. Potem podjeżdżasz na parking za sklepem. Zaczekasz tam na mnie. Po prostu wejdę i wyjdę, i przejdę tutaj. Potem będziesz musiał tylko podrzucić mnie tam, gdzie zaparkowałem, i wysadzić, i to by było na tyle. Spotkamy się znowu tutaj, podzielimy kasą i te de, i te de. Dobra?
– Ta, gitówa.
– Czyli piszesz się na to?
– Ta.
– Dobra. To tylko daj mi chwilę i jedziemy. Emily prowadzi zajęcia o dziesiątej.
Emily jest w kuchni, czuje się już lepiej.
– Wychodzę – mówię. – Będę niedługo.
– Uważaj – odpowiada.
Mówię, że będę uważał.
Mieszkamy, ja z Emily, na ulicy czerwonych i białych domów, do której nie pasujemy. Ale jesteśmy całkiem szczęśliwi, choć często smutni, bo wydaje nam się, jakbyśmy wszystko tracili.
Czasem Emily zachowuje się naprawdę głośno i drze się na mnie z byle powodu, jakbym mógł coś na to wszystko poradzić. Muszę jej wtedy mówić: „Co, do kurwy, z tobą nie tak? Ochujałaś? Po co to całe darcie ryja, jakby cię kto zarzynał? Ktoś ci coś robi? Może ja? Sąsiedzi pomyślą, że chcę cię zarżnąć. I wezwą jebaną policję. I pały tu wpadną, zobaczą mnie i powiedzą: ten typ wygląda jak tamten od tych wszystkich, k u r w a, napadów. A potem trafię do zajebanego w i ę z i e n i a i będzie ci z tym okropnie”.
Czasem mnie przeprasza. A czasem po prostu nic nie mówi. Albo wali mnie w kark, a ja mówię: „Aua, cholera! Dlaczego uderzyłaś mnie w kark, kochanie?”.
Biegnie wtedy na górę i zamyka się w łazience, i nie wyłazi stamtąd godzinami, a ja na dole wypłakuję sobie przez nią oczy. Kocham ją tak bardzo, że za każdym razem, gdy tak robi, czuję, jakbym umierał. Jest prawdziwą pięknością i ciągle jej to powtarzam. Myślę, że zrobiłaby dla mnie wszystko.
Wsiadam do samochodu i cofam na ulicę. Na światłach jestem za Czarnym. Nie za bardzo go lubię, bo zawsze leci na jakimś gównie. Mimo to jest w porządku jak na dilera. Wszyscy jego bracia siedzą w więzieniu.
Wskakuje zielone i Czarny skręca w lewo. Jadę za nim i wyprzedzam go na Cedar. Poranek jest pochmurny, ale mimo to jest pogodnie – pogodny pochmurny poranek! Na przedwiośniu! I może już tak zawsze zostanie. Byłoby miło, ale życzyć sobie czegoś takiego to dziecinada.
Mijam South Taylor, aptekę, opuszczone KFC, Wendy’s, szkołę średnią, mijam kino, Lee Road, następną aptekę, kolejne domy. Mam dwadzieścia pięć lat i nie rozumiem, co takiego robią ludzie. To trochę tak, jakby wszystko zbudowano na niczym i nic tego nie trzymało do kupy. A poza tym słyszę, jak rozmawiają, co tylko pogarsza sprawę.
Nie zdążyłem na światłach przy Meadowbrook. Skręcam w prawo w Coventry, jadę nią dalej do Hampshire i skręcam w lewo. Pomazali tutejsze znaki drogowe w psychodeliczne wzorki. Mieszkałem tu wcześniej, potem już nie byłem w stanie. Człowiek czuł się z tym jak z jakimś gównem na ryju.
Jadę Hampshire, gdzie obowiązuje jednokierunkowy, a po obu stronach ulicy stoją kamienice. Część z nich ma balkony. I rosną tu ładne drzewa. Lubię je, chociaż też ich nie rozumiem. Lubię je chyba wszystkie bez wyjątku. Żebym któregoś nie lubił, musiałoby być naprawdę jakieś chujowate.
Za stopem droga jest dwukierunkowa, po obu stronach domy. Część z nich to bliźniaki, inne są wolnostojące, wszystkie wyglądają fajnie i też rosną tu drzewa, tyle że wyższe. Zawracam na ulicy i parkuję przy krawężniku. Czarny zatrzymuje się i wsiadam do jego wozu. Ścina na drugą stronę i skręca w lewo w Lancashire. Jedzie dalej i zatrzymuje się kawałek od rogu. Na razie to by było na tyle.
W którymś momencie w to wpadłem i zrobił się z tego nałóg. Jedna rzecz prowadzi do drugiej, ta do kolejnej. Raz jest lepiej, raz gorzej. Potem któregoś dnia wyrzucają cię na dobre, zanim się w ogóle zorientujesz, że to takie poważne. I możesz być szalony, możesz mieć pistolet, ale nawet wtedy to zwykle nic wielkiego.
Otwieram drzwi i samochód pika.
– Zepnę się, więc możesz już ruszać. Wiesz, gdzie jedziesz, nie?
– Ta.
– Skręć tylko trzy razy w pierwszą w lewo i nie ma opcji, żebyś źle pojechał.
– Ta.
– Na pewno chcesz to zrobić? Bo coś nie wyglądasz. Nie jest za późno na zmianę zdania.
– Wszystko gra.
– Okej. Spotkamy się na parkingu za jakieś dwie minuty. Z grubsza. Bądź tam, proszę.
– Kapuję – mówi.
– Za łatwe, nie?
– Za łatwe.
Jestem na chodniku. Mam na sobie czapeczkę Indians i czerwoną chustę, niebieską bluzę z kapturem, białą koszulę z kołnierzykiem przypinanym na guziki, jakieś dżinsy, białe adidasy, nic niezwykłego. I pistolet za pasem. Zanim minę bankomaty, naciągam chustę, zasłania mi teraz dolną część twarzy. Trochę za późno, żeby coś dała; robię to już jakiś czas i wygląd mojej twarzy nie jest żadną tajemnicą. Jakiś gość wychodzi, jestem przy drzwiach, nie czuję niepokoju. Trzymam gnata na widoku, żeby każdy zajarzył: „ŻADNYCH ALARMÓW. JESTEM POSZUKIWANY. ZABIJĄ MNIE”.
Wiadomo, że to tylko jaja. I każdy tutaj chyba to kuma. Ale tak czy owak, to napad, a ja potrzebuję trochę gotówki przed wyjazdem.
Podchodzę do kasy z opuszczoną spluwą, która jest teraz wycelowana w podłogę. Nie ma co robić z tego wielkiej historii. Z napadami na bank jest taka kwestia, że zwykle obrabia się kobiety, więc człowiek nie chce być nieprzyjemny. W osiemdziesięciu procentach przypadków kobiety nie mają nic przeciwko napadom, przynajmniej dopóki nie jesteś brutalny; pewnie przełamuje im to monotonię. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ze dwadzieścia procent źle rokuje. Była taka jedna pańcia, co wyglądała jak Janet Reno, za nic nie chciała wyskoczyć z choćby centa więcej niż tysiąc osiemset dolców; prędzej dałaby wszystkich pozabijać, niż wyskoczyłaby nawet z drobniaków. Sądziła, ni mniej, ni więcej, że słuszność jest po stronie banku. Ale to była fanatyczka. Zwykle kasjerki są całkiem spoko: podajesz im liścik albo mówisz, że to napad, a one idą do szuflad kasowych i wykładają hajs na kontuarze; bierzesz go i wychodzisz, i to tyle. Naprawdę odbywa się to bardzo kulturalnie. Trochę jakby to był kawał, którym się z nimi dzielisz. Mówię „kawał”, bo nie wyobrażam sobie, żeby w moim wypadku nawet jedna sądziła, że gdyby przyszło co do czego, zrobiłbym coś serio, choć dokładam starań, żeby wyglądać na przynajmniej trochę obłąkanego, bo nie chcę, żeby ktoś miał z mojego powodu kłopoty. Muszę jakoś zrekompensować smutek na twarzy, więc robię miny jak jakiś wariat, żeby ludzie nie pomyśleli, że ze mnie pizda. Człowiek naraża się jednak na ryzyko, że wezmą go za stukniętego piździelca. Ale robię, co mogę, bo w innym razie menedżer powie jej: „Dlaczego dałaś tej cipie kasę? Zwalniam cię!”. Kasjerka wraca do domu i mówi dzieciakom, że Gwiazdki nie będzie.
To bez znaczenia. Przede mną kasjerka.
– Nie bierz tego do siebie – mówię do niej.
I wiecie, że się rozpoznajemy! Może z miesiąc temu – dni się zlewają – na West Side w Lakewood też doszło do napadu. Obrobiłem inną kasjerkę, ale ona też tam była. W ogóle zabawna sprawa. Ta druga wyłożyła tysiąc czterysta dolarów na kontuarze i powiedziała, że więcej nie ma. Pamiętam kłamstwo w jej głosie i myśl, że ta biedna kobieta uważa, że jestem niedorobiony. Ale co mnie to wtedy obchodziło? Była ładna i przecież nie chciałem wszystkiego, zawsze chciałem tyle, ile na daną chwilę stykło.
No i teraz obrabiam