zacząć od nowa jeszcze raz. Że nowe życie nie musi wiązać się z nowym miejscem zamieszkania, ale z kimś zupełnie nowym, kroczącym przy twoim boku.
I tak też się stało. Oczywiście nie od razu, ale Jerzy przekonywał mnie, że naprawdę nie ma na co czekać.
Gdy wróciłam do Warszawy, wielokrotnie rozmawialiśmy przez telefon. To były rozmowy o życiu. Siadywaliśmy każdy w zaciszu swojego domu i opowiadaliśmy sobie wszystko. Zdawaliśmy relacje z naszej zwykłej codzienności, ale też zaczynaliśmy mówić o marzeniach. Marzenia nie splatały się jeszcze wtedy w jedną nić, ale oboje czuliśmy, że staliśmy się dla siebie kimś więcej niż przypadkowymi ludźmi, którzy rozmawiali raz przy kominku w chłodną majową noc.
Pamiętam tę rozmowę, gdy Jerzy opowiadał mi o swoich planach dotyczących pensjonatu. O tym, że chciałby spokojnie z tego żyć.
– Aniu, ale zdaję sobie sprawę, że muszę uruchomić kuchnię. Bez dobrego jedzenia nie będę konkurencyjny. Ale co ja umiem? Jajecznicę z grzybami zrobię, sobie ugotuję, ale to się nie nadaje dla gości.
– Jerzy, przesadzasz! – Roześmiałam się. – Całkiem dobrze sobie radzisz.
– Ale co ja mam serwować? – zastanawiał się. – Chińszczyznę? Teraz modne te surowe ryby są. Świństwo!
– W żadnym wypadku surowe ryby, Jurek. Atutem leśniczówki jest domowa atmosfera. Nalewka w kubkach, twoja jajecznica z grzybami. To nie może być jakaś wyszukana kuchnia, tylko lokalna, kaszubska.
– No dobrze, ale skąd ja wezmę kogoś, kto mi to poprowadzi? Przecież to musi być ktoś zaufany…
– Może ktoś z sąsiedniej wsi? – zapytałam, ale już wtedy przez głowę przebiegła mi jedna myśl. Bardzo nieśmiała i wtedy jeszcze wielce nierealna.
Jak się później okazało, Jerzy myślał dokładnie to samo.
W połowie czerwca przyjechałam do Cymanowskiego Młyna. Na początek miały być to tylko wakacje. Miałam pokazać mu, jak to sobie wszystko wyobrażam, pomóc mu przetrwać sezon i wraz z nadejściem jesieni wrócić do domu. Stało się zupełnie inaczej.
Kuchnia kaszubska ruszyła z początkiem lipca, zatrudniliśmy dwie pełne życia i pomysłów kucharki, biznes się rozkręcał, a my… A my, ku swojemu zaskoczeniu, zdaliśmy sobie sprawę, że chcemy być razem.
– Aniu, nie ma na co czekać – przekonywał mnie Jerzy. – Sama mówiłaś, że w pewnym wieku trzeba szybko podejmować decyzje.
Tego samego dnia wprowadziłam się do leśniczówki. Gdy zasypiałam, oczywiście znowu pomyślałam o mojej mamie, która nie byłaby zadowolona, że tak bez ślubu postanowiłam zamieszkać z mężczyzną. Nie pozwoliłaby na to, mimo tego, ile mam lat… Pewnie nawet ze względu na nią bym tego nie zrobiła. Teraz były zupełnie inne czasy. Karolina pomieszkiwała z Adasiem i nikt sobie z tego nic nie robił. No, ale ona tu jest sama, a Adaś sierota. Coś tam wspominała, że Wentowa, ciotka, u której czasem pomieszkuje, nie jest przychylna ich związkowi. A przecież Adaś to dobry chłopak. Nie umiem do końca go rozgryźć, ale pracowity jest, a Karolina w niego zapatrzona jak w obrazek.
Ja też z każdym dniem byłam coraz bardziej zakochana. Och, jak chciałabym powiedzieć mojej mamie, że nie miała jednak racji co do tego, że kobiety zakochują się w złych mężczyznach. Chciałabym jej powiedzieć, że wreszcie spotkałam dobrego człowieka, który mnie pokochał i z którym mogę dzielić resztę swoich dni.
Szkoda, że mamy nie było wśród żywych i rozmowa z nią była już niemożliwa.
Dobrze mi było w Cymanowskim Młynie. Stałam się spokojniejsza. Chyba wieś tak na mnie działała albo może te cudne Kaszuby. Tu czas płynął wolniej, spokojniej. Z każdym dniem coraz bardziej pasowałam do tego miejsca i coraz bardziej pasowałam do Jurka. Niekiedy miałam wrażenie, że znamy się od zawsze.
Przypominałam sobie zdarzenia z dalekiej przeszłości i byłam pewna, że przeżywaliśmy je wspólnie. Wielokrotnie miałam mu ochotę powiedzieć: „A pamiętasz?”. Już nawet zwracałam się do niego, a potem uświadamiałam sobie, że to jest przecież zupełnie irracjonalne. Przecież niemożliwe było, byśmy widzieli te same zachody słońca nad górami czy tę samą podwójną tęczę nad naszym domem. To, co się działo, było zaskakujące.
Kiedyś wracaliśmy ze spaceru, trzymając się za ręce. Potrzebowaliśmy bliskości. Nie pamiętam, bym miała zwyczaj chodzić z kimś za rękę, ale teraz wydawało mi się to takie naturalne. Jurek opowiadał mi, że zawsze gdy wracali do domu z Hanią, właśnie tak trzymali się za ręce.
– Pewnego popołudnia złapała nas ulewa – powiedział. – Biegliśmy, Hania miała czerwone kalosze i tak bardzo chlapała, gdy skakała po kałużach.
– A tuż przy domu się przewróciła. Upadła w błoto. I całowaliście się, leżąc w tej kałuży.
– Już ci to opowiadałem? – zdziwił się Jerzy.
Nic nie odpowiedziałam. Nie wiedziałam, skąd wiem o czerwonych kaloszach i o tym, że byli cali w błocie. O podwójnej tęczy nad ich domem. Miałam wrażenie, że to ja byłam Hanią i dokładnie wszystko pamiętałam. Nawet to zimne błoto, które potem zmywałam pachnącym mydłem. Czułam zapach tego mydła!
Kiedyś, gdy byłam w sklepie w Cymanach, znalazłam mydło, które pachniało dokładnie tak samo. Od razu kupiłam. Gdy wykąpana położyłam się wieczorem spać obok Jurka, on wtulił się we mnie.
– Znam ten zapach – powiedział. – Kocham ten zapach. I coraz bardziej kocham ciebie, Aniu.
Pomyślałam, że tak musiała pachnieć Hania…
To, co się działo, było niesamowite. Jakbym powoli przejmowała jej zwyczaje, nawyki. Piekłam ciasta, których nigdy nie znałam, zajadałam się potrawami, których wcześniej bym nawet nie tknęła.
Widocznie tak miało być.
Co ta miłość robi z człowiekiem!
Nieustająco czułam się, jakbym stale była na wakacjach. Jerzy miał dużo więcej pracy, czasem wyjeżdżał, a ja zostawałam sama. Kiedyś, przy okazji porządków, natknęłam się na biblioteczkę Łukasza, syna Jerzego. Jaki to musiał być fascynujący człowiek!
Zabrałam wszystkie książki o okultyzmie, numerologii i zjawach do leśniczówki. Czytałam codziennie. Kiedyś nawet spróbowałam wywołać ducha mojej mamy. Najadłam się tylko strachu, a mama się nie pojawiła. Nie wierzyłam, oczywiście, że będę mogła z nią wypić herbatę i pogawędzić, jak za dawnych lat, ale gdzieś tam, w głębi serca, miałam nadzieję, że w jakikolwiek sposób poczuję jej obecność. Nic takiego się jednak nie stało, ale mimo wszystko było mi nieswojo. Pewnie dlatego, że akurat tamtej nocy byłam sama w leśniczówce, zerwała się gwałtowna wichura i całe Cymany zostały pozbawione prądu.
– Mamo, przesadzasz – powiedziałam na głos. – Nie musisz mnie tutaj straszyć. Chciałam tylko ci powiedzieć, że są dobrzy ludzie na świecie i że tym razem nie zakochałam się w rozbójniku.
W tym momencie gdzieś nad Pomarliskim Błetem uderzył piorun. Nie ukrywam, że trochę się przestraszyłam, ale nie swojej mamy. Za nią tęskniłam. Nawet za jej duchem.
Choć seans spirytystyczny się nie powiódł, od tamtej pory jakbym więcej zaczęła dostrzegać. Przez długi czas nie wiązałam tego zupełnie z wywoływaniem ducha mojej mamy, ale im więcej czytałam