Marta Maciaszek

Otwarte drzwi


Скачать книгу

empty-line/>

      Kiedy odnajdziesz swój blask, on poprowadzi cię przez całe życie. Nawet kiedy nastanie ciemna rzeczywistość, nie możesz zapomnieć, że gdzieś na jej końcu jest twój odnaleziony blask.

      Spis treści

      Rozdział 1

      Rozdział 2

      Rozdział 3

      Rozdział 4

      Rozdział 5

      Rozdział 6

      Rozdział 7

      Rozdział 8

      Rozdział 9

      Rozdział 10

      Rozdział 11

      Rozdział 12

      Rozdział 13

      Rozdział 14

      Rozdział 15

      Rozdział 16

      Rozdział 17

      Rozdział 18

      Rozdział 19

      Rozdział 20

      Rozdział 21

      Rozdział 22

      Rozdział 23

      Rozdział 24

      Rozdział 25

      Rozdział 26

      Rozdział 27

      Rozdział 28

      Rozdział 29

      Rozdział 30

      Rozdział 31

      Rozdział 32

      Rozdział 33

      Rozdział 34

      Rozdział 35

      Rozdział 36

      Rozdział 37

      2 września 1965 roku.

      Było podobne do jarzębiny, lecz jego owoce miały bardziej pomarańczowy niż czerwony kolor. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziałem jarzębinę, ale wiem, że jej owoce są jasnoczerwone. Wysokie na dwa metry i rozłożyste niczym krzak jeżyn. Utkane z gęsto rosnących gałęzi nie pozwalało, by promienie słońca wschodzącego za domami mogło zajrzeć do mojego. Miało kolce tak ostre, że jak dosięgły mojej skóry, to wbijały się boleśnie, jakby wpuszczały głęboko swój śmiertelny jad. Drzewo rosnące w ogródku pod oknem do kuchni. Jeśli w ogóle można powiedzieć, że nie lubi się drzewa, to stwierdzam, że tego właśnie nie lubiłem. Otwierając okiennice, zawsze zostałem pokaleczony przez starające się dostać do wnętrza gałęzie. Zamiast oglądać blask słońca wylegującego się na trawie, ja przedzierając się wzrokiem przez gęstwinę kolców, widziałem tylko cienie i szarości. Nie wiem, czy rosło tam wtedy, gdy mieszkałem z rodzicami. Wiedziałem, że nie chcę, by rosło tam, kiedy mieszkam sam.

      Było późne popołudnie, kiedy poszedłem do komórki, w której ojciec przechowywał swoje narzędzia. Rzadko tam chodziłem, bo nie odziedziczyłem po nim daru do majsterkowania, więc wszystko leżało na swoim miejscu, jakby czekało na niego. Właściwie to chyba niczego po ojcu nie odziedziczyłem, oprócz tych cholernych narzędzi, które przez większość czasu były dla mnie nic niewartym złomem. Wtedy jednak wiedziałem, że znajdę w ojca rupieciach to, czego potrzebowałem. Przeczesując wzrokiem półki z różnymi akcesoriami i wieszaki, na których powiesił inne przyrządy, dostrzegłem sekator. Przykryłem dłonie szczelnymi gumowymi rękawicami i wróciłem do drzewa. Zaznaczając go wzrokiem od pnia głęboko wbitego w ziemię po najwyższą pnącą się do nieba gałązkę, zacząłem ciąć. Chwytając sekatorem najmniejsze i najcieńsze konary, przyzwyczajałem ręce do bólu, jakiego miałem doświadczyć podczas pozbywania się obiektu mojej antypatii. Za każdym razem, gdy kolce wbijały się w skórę powyżej rękawiczek, ogarniała mnie coraz większa złość. Ciąłem coraz szybciej i szybciej, jakby mając nadzieję, że unieszkodliwię drzewo na tyle, że schowa swoje kolce i podda się niczym zmęczony walką zawodnik na ringu bokserskim. Myliłem się. Ciąłem coraz głębiej i głębiej, czując na rękach krwiopijcze kolce, a pod rękawicami odciski od zaciskanej z całej siły twardej rękojeści. Wiedziałem jednak, że nawet jeśli teraz drzewo wygrywało rundę, to ja i tak wygram cały pojedynek. Z każdym odgłosem ostrego sekatora coraz więcej martwych gałęzi oblepionych ostrymi kolcami lądowało na trawie, a drzewo robiło się coraz rzadsze i bardziej ubogie. Zapadał zmierzch, kiedy ostatni raz zacisnąłem w zmęczonych dłoniach nożyce i moim oczom ukazał się gruby pień pozbawiony konarów. Siadając na trawie w otoczeniu mojego martwego przeciwnika, powiedziałem:

      – Wygrałem.

      Zdjąłem rękawice i położyłem je na stercie ściętych gałęzi. Wszedłem do domu napić się wody i otworzyłem okno prowadzące z kuchni do ogródka. Odruchowo zrobiłem to bardzo ostrożnie, zapominając, że już żaden ostry kolec nie dosięgnie mojej dłoni. Uśmiechnąłem się i powtórzyłem:

      – Wygrałem.

      Wyszedłem do ogródka i zakładając ponownie rękawice, zacząłem sekatorem ciąć konary na mniejsze, aby potem już zupełnie bezbronne zanieść na tył domu i spalić.

      Siedziałem na zimnej ziemi i obserwowałem, jak wspomnienie o drzewie podobnym do jarzębiny, jeszcze dziś rosnącym w moim ogródku i niepozwalającym cieszyć się słońcem wpadającym do środka, zamienia się w języki kolorów i kształtów tańczących na białej ścianie domu. Były coraz większe i bardziej mieniły się w mroku. Gdybym bardziej się skupił, rozpoznałbym w nich może zwierzęta, tak jak z Józefem odgadywaliśmy na spacerniaku, czym są chmury wędrujące po niebie. Byłem jednak zbyt zmęczony, by nadwyrężać umysł, i zbyt rozgoryczony śmiercią Józefa, by w tamtej chwili chcieć go wspominać, więc siadając w wygodniejszej pozycji i starając się wymazać jego twarz sprzed moich oczu, próbowałem cieszyć się blaskiem, kolorami i kształtami pojawiającymi się w ciemności. W pewnej chwili na tle płomieni dostrzegłem jakąś postać. Podniosłem się, aby ponad wysokimi