skłonną do uzależnień naturę, to brałabym codziennie dwie.
Istnieje sporo czynników współodpowiedzialnych za tendencję do braku umiaru, ale ostatecznie moje zachowanie jest ekstremalne, ponieważ bodźce (czyli substancje psychoaktywne) mają tak potężny wpływ na mnie w porównaniu z bodźcami naturalnymi. Układ nerwowy osoby uzależnionej zachowuje się normalnie i przewidywalnie w reakcji na takie istotne dane wejściowe i uzależnienie jest tego naturalną konsekwencją. I raczej nie zapobiegnie mu nic oprócz uniemożliwienia mózgowi uczenia się i zapamiętywania. To z kolei popsułoby osiągnięcie celu, ponieważ ktoś taki mógłby doznawać odurzenia tylko wtedy, gdyby nie zdawał sobie z niego sprawy.
Większość z nas dostrzeże tu ironię. Osoby uzależnione nie sięgają po substancje regularnie, ponieważ są uzależnione; są uzależnione, ponieważ sięgają po nie regularnie i zażywają je w dużych ilościach. Niefrasobliwe nawyki tak zwanych normalnych ludzi, którzy nie dopijają drinka, wciągają kilka kresek w piątkowy wieczór albo okazjonalnie wypalają papierosa ze znajomymi, są uderzająco odmienne od nawyków osób uzależnionych. Wprawdzie u niedzielnych amatorów substancji psychoaktywnych też dochodzi do adaptacji, ale zasadniczo jest ona nieuchwytna, ponieważ sięgają po te substancje nieregularnie i ograniczają się do niewielkich dawek.
Pod koniec drugiego roku swojego „czystego” życia zgłosiłam się na ochotnika do pracy w laboratorium mojego wykładowcy biopsychologii, bo chciałam zdobyć jakieś doświadczenie w prowadzeniu badań naukowych. Do moich codziennych zadań należało podawanie eksperymentalnego leku do otrzewnej badanych szczurów. Otrzewna to worek luźno ograniczający narządy jamy brzusznej i standardowa procedura polega na tym, że delikatnie ujmuje się szczura w jedną rękę, a drugą wsuwa się igłę i cofając tłok, wytwarza się ujemne ciśnienie w strzykawce, aby się upewnić, że wstrzykiwana substancja nie jest podawana bezpośrednio do naczynia krwionośnego. Myślałam, że w pełni wyzbyłam się wszelkich własnych skojarzeń z igłami, bo wykonałam do tego czasu setki zastrzyków, ale pewnego dnia, kiedy wysunęłam tłok strzykawki i zobaczyłam, że wypełnia się krwią, usłyszałam donośne dzwonienie w uszach i poczułam ten charakterystyczny posmak, który towarzyszył wsączaniu się kokainy do mojej żyły. Minęły lata, odkąd zrobiłam sobie ostatni zastrzyk, kontekst był zupełnie inny i w tamtym momencie ani trochę nie chciałam sięgać po narkotyk, a jednak sam widok krwi wypełniającej strzykawkę spowodował u mnie natychmiastową reakcję. Pozwoliłam innemu laborantowi dokończyć pracę, a sama wróciłam do akademika. Otrzeźwiona przez zdumiewającą siłę pamięci.
3
Jeden słuszny przykład: THC
Gdyby rok cały Składał się ze świąt Zabawa byłaby nudna jak praca, Lecz cały urok świąt W tym, że ich mało, Najmilsze jest więc to, Co niepowszednie15.
Ulubiona substancja
Przez te wszystkie lata od dnia, gdy napiłam się wina w piwnicy koleżanki, aż do czasów, gdy przestałam brać i wytrzeźwiałam, korzystałam z wszelkich okazji, dzięki którym mogłam pić i ćpać. Ludzie często pytają o „ulubioną substancję”, ale dla mnie to mało zrozumiałe pojęcie. Ja i całe rzesze takich jak ja zasadniczo sięgną po wszystko, zależnie od okoliczności. Prawdę powiedziawszy, brałam wszystko jak leci, czasami w seriach, czasami wszystko naraz; nie byłam wybredna. Zdarzały się wybory toksyczne, zdarzały głupie albo bezsensowne, bywało też, że niektóre substancje okazywały się fantastyczne. Gdyby jednak sformułować pytanie w taki sposób: „Wybierasz się na bezludną wyspę, by spędzić tam resztę życia, i możesz wziąć tylko jedną substancję psychoaktywną: co by to było?”, bez namysłu wybrałabym nieograniczone dostawy trawki (i odrobiny nasion na wszelki wypadek). Miałam znajomą, która zauważyła słusznie któregoś razu, że kopcę marihuanę jak komin. Od pierwszych pysznych „buchów” z fajki wodnej aż po ostatniego jointa uwielbiałam ten smak, zapach i bajeczne działanie, które niczym bufor odgradzało mnie od nieprzyjemnej konieczności wchodzenia w interakcje z innymi ludźmi i wypełniania codziennych obowiązków, a jednocześnie obiecywało coś nowego i lśniącego pośród nieciekawej teraźniejszości. Ten narkotyk, niczym antidotum na nudę, sprawiał, że wszystko stawało się interesujące, a czas i przestrzeń zachwycały, zamiast zagrażać. Będąc introwertyczką, uwielbiałam spędzać całe godziny na plaży, gdzie kompletnie zaćpana szukałam muszelek i wsłuchiwałam się w pluskanie fal, w taki oto absorbujący sposób zabijając czas.
Nie chcę się tutaj rozwodzić, ale pod wieloma względami mój związek z tym narkotykiem zaliczał się do najczystszych i najcudowniejszych związków w moim życiu. Od pierwszego razu, kiedy doznałam haju, aż do wypalenia ostatniej fajki wodnej kochałam marihuanę jak najlepszą przyjaciółkę. To nie jest hiperbola. Jedni ludzie stają się od niej senni, inni dostają paranoi (bez wątpienia w wyniku niefortunnego sprzężenia neurobiologii z genetyką), ale dla mnie była substancją niemalże idealną. Zawsze najbardziej lubiłam te chwile, gdy następnego dnia przytomniałam, by przelotnie ujrzeć wszechogarniającą wizję smętnego życia, ale zaraz docierało do mnie – jak do nowożeńca, który z podnieceniem i nadzieją dotyka współmałżonki leżącej obok w łóżku – że przecież mogę sobie zafundować kolejny marihuanowy odlot. I pierwsze kilka buchów każdego dnia prawdziwie podnosiło mnie na duchu, bo szary pył rzeczywistości się rozwiewał, ukazując piękno i sens w codziennych zmaganiach. Moja kochanka i ja miałyśmy wspólny sekret i byłam tak zaangażowana, że nic i nigdy nie mogłoby stanąć między nami.
Mówię to w dosłownym sensie i mogę podać dziesiątki przykładów głupich, ryzykownych albo egoistycznych zachowań, na które sobie pozwalałam, żeby zdobyć towar. Pewnego razu, podczas rzadkiego okresu posuchy, postanowiłam zareagować na rosnące poczucie lęku wyprawą do Nickeltown (można tam było za pięć dolarów kupić niewielką kopertę zawierającą trawkę na jeden lub dwa skręty). Czułam się jak turystka robiąca zakupy na drogim targu; wiedziałam, że zostanę złupiona, ale wychodziłam ze skóry i wszystko było lepsze niż nic. Wygłodniała wróciłam do domu, rozdarłam kopertę i znalazłam tylko igły sosnowe. Byłam wściekła, pomstowałam i szalałam, budząc swoich współmieszkańców (którzy tego dnia akurat postanowili zwyczajnie uśpić się alkoholem), aż w końcu postanowiłam, że pojadę z powrotem do miasta i wyjaśnię sprawę. Miałam pewnie dziewiętnaście albo dwadzieścia lat i nie dysponowałam żadnym arsenałem zaczepno-obronnym, ale byłam oburzona i zdesperowana, więc wróciłam tam. Dojechałam na miejsce po północy i zobaczyłam puste ulice (towar już został wyprzedany, przypuszczam teraz, ale wtedy nie dostrzegłam takiego związku i uznałam, że ktoś się tam gdzieś na pewno czai). W każdym razie zaparkowałam na skrzyżowaniu, zapaliłam długie światła i zaczęłam wciskać klakson. Ludzie krzyczeli na mnie z okien, a ja tylko odwrzaskiwałam: „Oddawaj moją trawę!”. Tak to chwilę trwało, aż w końcu na mój samochód poleciał grad kamieni i butelek, który zniszczył karoserię. Odjechałam, cała się gotując i popłakując, przepełniona świętym gniewem, nie widząc nic oprócz swojej potrzeby. Tamto doświadczenie nauczyło mnie, że zawsze trzeba mieć zachomikowany zapas na czarną godzinę.
Co ona w sobie ma?
O ile alkohol jest farmakologicznym ciężkim działem, a kokaina laserem (naprawdę trafne porównania), o tyle marihuanę można przyrównać do wiadra z czerwoną farbą i pędzla