Sarah Henning

Wiedźma morska


Скачать книгу

stanowić dla mnie problemu – w końcu całe życie ukrywam przed nim swoją magię.

      Schodzę z kładki i wracam na dok. Iker macha do mnie ostatni raz, po czym krzyczy coś do załogi i znika z mojego pola widzenia, zabierając ze sobą nasze sekrety, które ja również chowam głęboko pod skórą. Patrzę, jak statek opuszcza port na tyle długo, że widzę gdy ponownie się do mnie odwraca, a ja macham mu na pożegnanie. W końcu ruszam w drogę, przygotowując się w duchu na jeszcze jedne słowa pożegnania i codzienne obowiązki. W kieszeni czuję ciężar ametystu cioci Hansy.

      Nie, nie wierzę w syreny. Ale jestem skłonna uwierzyć w to, co dzieje się po tym, jak przykładam kamień do dzioba statku mojego ojca, nim ten wypływa na ekspedycję. W to, co dzieje się, gdy rzucam zaklęcie, które stworzyłam przy pomocy pradawnej wiedzy magicznej.

      Minęło dopiero kilka tygodni, ale już widać pozytywne efekty zaklęcia sprawiającego, że w tym roku mamy dużo większe zbiory niż w poprzednim. Uśmiecham się, gdy widzę świętujących w dokach rybaków. Po ostatnich czterech latach tørhedu2, przez który miejscowa drużyna łowiecka skurczyła się o połowę, te radosne okrzyki są muzyką dla moich uszu. Nie słyszałam ich od dnia śmierci Anny; zamiast tego powietrze wypełniały pomruki wyczerpanych rybaków powracających z wyprawy ze słonym mięsem i limonkami.

      Gdy tørhed trwał już trzy lata, król Asger uznał, że samo błaganie bogów o pomoc nie wystarczy. Havnestad musiał znaleźć nowy sposób na wyjście z kryzysu. W końcu Asger nakazał zbudować królewski parowiec, dlatego wszyscy mężczyźni, którzy akurat byli na miejscu, musieli dołączyć do zespołu i budować łódź od późnego lata do pierwszego mrozu, piłując deski i składając wielki, metalowy komin.

      Jednak nawet ten statek, zbudowany wspólnymi siłami mieszkańców, nie wystarczył, by napełnić brzuchy obywateli Havnestadu. Zwyczajnie jeden okręt to było za mało na ich potrzeby. A sam król nie mógł sobie pozwolić na wybudowanie nowego każdego roku.

      Musiałam coś zrobić.

      Dlatego pewnego dnia zakradłam się do pokoju cioci Hansy, podczas gdy ta była w odwiedzinach u pani Agnaty na cotygodniowym spotkaniu towarzyskim przy wiście – co wciąż robię dość często od dnia śmierci Anny. Powietrze w sypialni Hansy jest duszne od płomieni, które palą się tam każdej nocy, nawet w lecie. Na ścianie wisi około setka ususzonych róż, ułożonych w kształcie koła. Ciocia kolekcjonuje je, ponieważ utrzymuje się w przekonaniu, że są piękniejsze i mają lepszy zapach niż tulipany, które stanowią najpopularniejszy kwiat we wszystkich Królestwach Sundu.

      Pod różami, w zacienionym kącie naprzeciwko kominka, stoi przykryta skórą łosia skrzynia żeglarska. W jej środku znajduje się wszystko, czego boją się Øldenburgowie – wszystko, czego prawnie zakazali: kamienie szlachetne, stare księgi, kobaltowe butle zatkane korkiem i woskiem. Są to te same rzeczy, których użyła ciocia Hansa, kiedy cztery lata temu Nik wyłowił mnie z wody, a Anna zniknęła bez śladu. Kiedy ledwo żywa leżałam na łóżku, a ciocia Hansa karmiła mnie eliksirami o smaku perfum i starości. Z pewnością są stare; ich receptury prawdopodobnie przekazywane są od wieków, z pokolenia na pokolenie. Wkrótce pewnie i ja je poznam.

      Tego dnia wyjęłam ze skrzyni purpurowy kamień – miałam nadzieję, że jest na tyle mały, że Hansa nie zauważy jego braku, lecz również na tyle duży, żebym mogła go dobrze wykorzystać. Zabrałam też jedną z obszarpanych książek o rozpadającym się grzbiecie. Wyciągnęłam ją spod kostki pszczelego wosku, marmurowego moździerza i tłuczka.

      Kilka godzin po gaszeniu świateł zakradłam się na plażę, lecz udałam się z dala od Zatoki Havnestadu, tam, gdzie linia brzegowa robi się coraz węższa, aż w końcu scala się ze skalistą górą, a z morza wystają ostre głazy. Woda w tym miejscu jest głębsza, a fale bardziej nierówne, lecz w cieniu dwóch skał znajduje się kawałek piaszczystej plaży. Nieco wyżej jeden z głazów wyznaczających granicę Havnestadu uformował się na kształt idealnego łuku na skutek działań Urdy, która od tysięcy lat spychała wody właśnie w ten punkt.

      O ile mi wiadomo, to miejsce nie ma swojej nazwy. Dzięki otaczającym je skałom nikt nie zauważy go z plaży. Poza tym nigdy nie widziałam, żeby ktokolwiek tu przychodził. W końcu zdecydowałam się nadać mu nazwę Laguna Grety, po mojej matce. Spodobałoby jej się tu. Głębiej, w cieniu zatoki znajduje się mała jaskinia, która ledwo pomieści dwie osoby, lecz jest na tyle obszerna, że byłam w stanie schować w niej kilka nalewek i atramentów cioci Hansy.

      Przesunęłam kilka mniejszych głazów zasłaniających wejście do jaskini i zapaliłam świecę. Ściskając ametyst w dłoni, otworzyłam księgę i podsunęłam ją pod światło. Słowa brzmiały starodawnie, lecz znajomo; odnosiły się do naszej wielkiej bogini Urdy i mocy, jaką nadaje tutejszemu lądowi i otaczającym go wodom. Słysząc uderzające o skały fale, kilkakrotnie przeczytałam zapiski, testując zaklęcia. Na zewnątrz już prawie nastał świt, gdy w końcu poczułam łaskoczącą moje żyły magię.

      Po trzech miesiącach ćwiczeń, w końcu rzuciłam zaklęcie na łódź ojca.

      Trzy dni później wrócił do domu, po tym jak pierwszy raz od ponad dwóch lat upolował wieloryba, który był stosunkowo chudy, lecz na tyle duży, że wywołał wśród rybaków niemałą euforię.

      Od tego czasu rzucam to zaklęcie przed każdą jego wyprawą.

      Każdego ranka budzę się z myślą, że muszę chronić mojego ojca i o niego dbać. Przepełnia mnie przez to niepokój, który nie opuszcza mnie, dopóki nie wykonam swojego zadania; nie zrobię tego, co należy.

      Nawet gdy wykonuję swój obowiązek, a ojciec wypływa na kilkudniową wyprawę, idę do portu i rzucam zaklęcie na każdy zakotwiczony tam statek. Rybacy przyzwyczaili się, że widzą mnie każdego dnia. Nie wyglądają na zdziwionych, że tak często przychodzę do portu i zaciśniętą pięścią dotykam pokrytych solą dziobów starych, niezawodnych statków.

      Jednak od dzisiaj zaczynam robić jeszcze więcej. Wciąż są rzeczy, którymi nie mogę się zająć, dlatego skupiam się na czymś, co jest w zasięgu moich możliwości. Na czymś, co całe miasto uzna za coś przydatnego, a nie za kolejny cud zesłany przez Urdę.

      – Evie, kochanie! – Ojciec wnosi właśnie skrzynkę na pokład swojego statku – Małej Grety, który również odziedziczył imię po mojej matce. Obok statku nie ma już żadnej skrzyni z prowiantem. Złapałam go w ostatniej chwili. – Nie byłem pewien, czy przyjdziesz.

      Śmieję się beztrosko, mocno ściskając kamień w dłoni.

      – To, że chcę, żebyś został, nie znaczy, że nie przyjdę się z tobą pożegnać.

      Ojciec wykrzywia nieco usta, a plamy od słońca na jego czole unoszą się do linii czarnych włosów – z pochodzenia jest Włochem, choć mimo to wciąż uważa się za rodzimego Duńczyka.

      Wspólnie wchodzimy na kładkę. Odstawia skrzynie dwie stopy od wynalazku, który z pewnością ułatwi rybakom połów – jest to trwałe rozwiązanie, jakiego moja magia nie jest w stanie zapewnić. Oparta o główny maszt, lśniąca harpuno-strzelba wygląda tak perfekcyjnie, jak sobie to wyobrażałam.

      Ojciec przytula mnie mocno.

      – Moja Evelyn, młody wynalazca.

      – To nic takiego – odpowiadam, choć oboje wiemy, że to nieprawda. Przerobienie strzelby i połączenie jej z harpunem zajęło mi całą zimę, ale jeśli moje obliczenia nie kłamią, to ustrojstwo będzie w stanie wystrzeliwać zarówno bomby harpunowe i harpuny na łańcuchu, obniżając szanse wieloryba na ucieczkę. Jeśli podczas tej wyprawy wszystko pójdzie dobrze, być może cały Havnestad zmieni sposób łowienia wielorybów.

      – Wcale nie. To zapoczątkuje rewolucję.

      Zadzieram głowę i unoszę brew.

      – Co