Jessie Burton

Wyznanie


Скачать книгу

za wszelką cenę chwytać się wszystkiego, co nosi jakiekolwiek znamiona przygody i romansu. Joe cieszył się jak dziecko i początkowo z prawdziwym entuzjazmem podchodził do kwestii załatwiania pozwoleń sanitarnych czy kontaktowania się z organizatorami festiwali.

      Rzucenie z dnia na dzień pracy brokera w City nie wydawało się już takie fantastyczne, podobnie jak przeznaczenie pieniędzy odziedziczonych po dziadku na kupno samochodu i utrzymywanie się z tego, co ewentualnie zostanie. Oczywiście samochód to zaledwie część kosztów; trzeba było jeszcze przekształcić jego wnętrze w kuchnię z prawdziwego zdarzenia, co również „wymagało czasu”. Joe był uparty i nie mógł zrozumieć – czy choćby przyjąć do wiadomości – jak trudnym i konkurencyjnym biznesem stało się prowadzenie food trucków. Aby osiągnąć sukces, trzeba było zakasać rękawy i solidnie wziąć się do roboty, a Joe chciał to traktować wyłącznie jako hobby. Nie miał narzędzi ani nawet ochoty, żeby zmobilizować się do działania.

      Mieszkanie, w którym obecnie żyliśmy, kupili mu na własność rodzice. Właśnie to sprawiało, że za każdym razem, gdy miałam ochotę powiedzieć mu kilka ostrzejszych słów o braku postępów w projekcie Joerritos, gryzłam się w język (chyba że w grę wchodził alkohol). Nie miałam żadnego udziału w jego nieruchomości, więc, rozumowałam, nie mam też żadnego udziału w jego biznesie i wpływie tego biznesu na nasz związek. Sytuacja daleka od idealnej. Mieszkanie chroniło Joego niczym magiczny krąg i – przynajmniej w mojej ocenie – nie pozwalało mu docenić wartości prawdziwej, ciężkiej pracy, kiedy człowiek nie ma pod sobą żadnej siatki zabezpieczającej.

      Byliśmy razem od dziewięciu lat. Mieliśmy oczywiście lepsze momenty, całe mnóstwo lepszych momentów – w przeciwnym razie już dawno byśmy się rozstali. Kochałam go. I tylko czasem się zastanawiałam, czy inne pary też ciągną się nawzajem na dno, a jeśli tak, to dlaczego to robią? Czy wierzą w miłość? A może raczej nie mają innego wyjścia. Kiedy się kłóciliśmy, w całe moje ciało – brzuch, ręce, ramiona – wstępował nieznośny ciężar, który nie miał nic wspólnego z popołudniowym spadkiem energii. Walka z Joem ściągała mnie w dół. Ostatnio nie potrafiłam się na niego wściekać, za bardzo mnie to męczyło. Zamiast kłótni były dąsy albo po prostu nie było nic… A jeśli dopadał mnie jakiś nowy rodzaj rezygnacji, z nieodłącznym poczuciem zanurzenia i ciężarem niezliczonych ton morskiej wody na ramionach…? Zerwanie nie mieściło mi się w głowie. Byliśmy nierozłączni już jako dwudziestolatkowie, a to nie lada osiągnięcie. Kelly miała wielu chłopaków i wielu kochanków. Nie ona jedna zresztą, dotyczyło to kilku moich koleżanek ze szkoły. Ale nie ja – ja odnalazłam swoją skałę na oceanie i nie zamierzałam jej puszczać.

      Joe nie był typowym utracjuszem; nie wydawał pieniędzy, których nie miał, a te, które miał, „inwestował” w biznes. Mimo to miłość traci nieco na atrakcyjności, jeśli tylko ty pamiętasz o uzupełnianiu zapasów papieru toaletowego i wyciąganiu partnera na sporadyczne kolacje poza domem; jeżeli w pojedynkę zapewniasz fundusze na dwutygodniowe wakacje latem i jako jedyna myślisz o tym, żeby czasami kupić świecę, poduszkę czy jakikolwiek inny żałosny symbol dorosłości w waszej wspólnej egzystencji. Mnie też dziadkowie zapisali w spadku odrobinę pieniędzy, z których połowę włożyłam w Joerritos, nie przyznając się tacie. Raczej nie liczyłam na to, że odziedziczę po nim jakąkolwiek nieruchomość.

      Moja złość się powiększała, stawała się dostępna na wyciągnięcie ręki. Nikt inny jej nie dostrzegał, bo doskonale się z nią kryłam. Gdy jednak widziałam w telewizji kucharzy serwujących przysmaki kuchni meksykańskiej (którzy nigdy nie wspominali o burrito) albo podróżników opowiadających o cywilizacji Majów czy przechadzających się po azteckich ruinach, musiałam przełączyć program. Z czasem znienawidziłam burrito. Odczuwałam porażkę niedziałającego biznesu każdego ranka, przed wyjściem do pracy w Dobrym Ziarnie, i każdego wieczoru po powrocie do domu. Dostawczak rdzewiał tymczasem na podjeździe domu rodziców Joego. Pozwoliła go tam zaparkować jego matka, pod warunkiem że przykryjemy samochód plandeką, żeby nikt nie musiał patrzeć na jego paskudny ciemnopomarańczowy kolor. Płaciła też OC i ubezpieczenie, a ojciec Joego chyba o tym nie wiedział.

      Rok przeszedł niepostrzeżenie w dwa lata, pozostałości spadku Joego prawie się wyczerpały, a my wciąż tkwiliśmy w tym samym punkcie: próbowaliśmy nowych przepisów na burrito i obiecywaliśmy sobie, że to już wkrótce, że pojedziemy na ten festyn czy na tamten wiejski kiermasz. Zdumiewające, jak byliśmy zaślepieni – a kłóciliśmy się o to wyłącznie pod wpływem alkoholu, bo najwyraźniej podważanie sensu istnienia dostawczaka Joego dotykało samego rdzenia jego jestestwa i wszystkiego, w co wierzył, tak jakbym deptała jego marzenia i wyśmiewała walkę o niezależność. Był na tym punkcie przeczulony do granic, a ja wiedziałam, że muszę uważać, bo jeden fałszywy ruch z mojej strony jeszcze bardziej opóźni tykający leniwie zegar burrito.

      *

      Perspektywa lunchu u rodziców Joego nie budziła mojego niepokoju, bo choć nigdy się tam dobrze nie bawiłam, było to środowisko do bólu znajome. Joe miał siostrę Daisy – trzy lata od nas młodszą, ale zamężną i z dwójką dzieci, które koncentrowały na sobie uwagę dorosłych, odciągając ją ode mnie. Obecność Daisy stanowiła wieczną przyczynę napięć pomiędzy nią a bratem. Biografię Daisy można by bowiem zamienić w laurkę: dobre stopnie w szkole, rok przerwy przed studiami, po nich podyplomówka, charytatywne skoki na bungee, maratony, wypłacalny narzeczony, dwójka dzieci, doskonała figura niedługo po porodzie… Tymczasem Joe nie mógł się pochwalić żadnym z tych osiągnięć, a mimo to właśnie on – prawie niezauważalnie, lecz niezaprzeczalnie – był ulubieńcem rodziców. Poznałam wielu znajomych Daisy na jej ślubie z Radkiem i okazali się oni równie ambitni jak ona. Sama Daisy uważała się wśród nich za ekscentryczkę, bo kiedyś wypaliła skręta, a po wewnętrznej stronie ramienia miała wytatuowaną pacyfę. W rzeczywistości w ogóle nie była ekscentryczna, a tatuaż bardziej przypominał emblemat mercedesa niż pacyfę. Przed urodzeniem dzieci pracowała w City, tak jak jej ojciec oraz mąż, który spędzał tam całe boże dnie. Cóż, gdybym to ja żyła z Daisy, pewnie też rzadko pokazywałabym się w domu.

      Podczas tych niedzielnych lunchów często rozmawialiśmy o edukacji sześcioletniej Lucii czy „gorączkach” maleńkiego Wilfa. Mama Joego była lekarzem rodzinnym; ojcu, Benowi, został mniej więcej rok do porzucenia stanowiska dyrektora generalnego jakiejś instytucji finansowej, której zasad działania nigdy do końca nie rozumiałam, na rzecz błogiej i nudnej emerytury. Z Benem można się było dogadać – całe życie nawiązywał kontakty i przemawiał do pracowników w salach posiedzeń, co czyniło z niego towarzysza przewidywalnego i podatnego na manipulację. Z Dorothy nie szło mi tak łatwo. Uważała chyba, że Joe nigdy nie wykorzystał w pełni swojego potencjału i z jakichś powodów właśnie ja mu to uniemożliwiłam. Niewykluczone, że mnie za to obwiniała. Ostatnio budziło to we mnie coraz większą irytację i chęć buntu. Napominałam wtedy jednak samą siebie: ona jest jego matką. Była pierwsza.

      *

      Kiedy dotarliśmy pod dom Bena i Dorothy, natychmiast rzucił mi się w oczy food truck, skryty pod plandeką. Wyciągnęłam z papierowej torby róże kupione na stacji benzynowej i zerwałam z folii etykietę z ceną. Minąwszy bez słowa rdzewiejący samochód, podeszliśmy do drzwi wejściowych i Joe zastukał mosiężną kołatką.

      Otworzyła Lucia w toczku do jazdy konnej na głowie.

      – Masz idealny wzrost dla dżokeja – rzuciłam, wchodząc do środka.

      – Wiem! – odparła podekscytowana i pognała holem na niewidzialnym koniu do przestronnej przybudówki, w której mieściła się kuchnia. – Już są!

      – Cześć! – zawołał Ben z pokoju dziennego.

      – Cześć, Ben! – odkrzyknęłam pogodnie. Stanął w drzwiach pomieszczenia i pocałowaliśmy się w policzki na powitanie.

      – Napijecie się czegoś?