w folię komunikatorze, zdołałem znaleźć na mapce, gdzie konkretnie byłem. Sprawdziłem sobie linie transportu, szlaki komunikacyjne, najbliższe przystanki… całą infrastrukturę.
Jak w Afryce normalnie, gdzie też trzeba było robić pełny wywiad przed wyjściem z bazy. W tej chwili było na dobrą sprawę właśnie tak, bo gdziekolwiek bym się ruszył, wokół miałem terytorium potencjalnego przeciwnika.
Wreszcie, gdy zaczęło robić się ciemno, ruszyłem w miasto.
Czapka, rękawice, bielizna termoaktywna, niewielka torba z podstawowym wyposażeniem… I jazda.
Szedłem przez ulice NeoSybirska z rękoma w kieszeniach i kapturem naciągniętym głęboko na oczy.
Buty chlupały i ciamkały w zalegającym na chodnikach błocie pośniegowym. Białe płatki sypały się z nieba jednolitą zasłoną, zasnuwającą panoramę wieżowców i bloków gęstym tumanem. Na poboczu ulic już piętrzyły się zaspy, samochody sunęły powoli w niekończących się korkach.
Pogoda, o dziwo, sprzyjała mi: zimą wszyscy na dworze wyglądają tak samo. Czapka, tołub, kaptur, postawiony kołnierz, rękawice, płaszcz… Świat robi się szarobury, ludzie też przyjmują jego barwę. Każdy idzie ze wzrokiem wbitym w ziemię i głową schowaną w ramiona. Nie ma rozglądania się, rozmów, pokazywania innych palcami. Pełna anonimowość.
Kamery też gówno wypatrzą, jak taki śnieg wali. Nie było szans, żeby mnie moduły rozpoznawania twarzy wychwyciły i zidentyfikowały.
To z dobrych rzeczy.
A ze złych? No cóż, musiałem bujać się po NeoSybirsku piechotą, metrem, tramwajami i autobusami.
Dotruchtałem do najbliższej stacji kolei podmiejskiej, wystałem jak ten kutas na zaśnieżonym peronie. W końcu przyjechał pociąg śmierdzący papierosami i potem, pełen spoconych, dyszących i kaszlących ludzi.
Wcisnąłem się do wagonu, jakoś przemęczyłem dwie stacje na gapę i wysiadłem, widząc, że ponad głowami pasażerów przesuwa się robokontroler.
Oj, dawno już nie musiałem na czuja jechać transportem miejskim, daaawno. Pozmieniały się numery i trasy od moich czasów, dodali masę dróg. A i ja odwykłem od tego, żeby można było ot tak, po prostu sobie wsiąść i wyłączyć myślenie.
Dwa razy przejechałem przystanek, po czym powiedziałem sobie: dość, dalej idę na piechotę, bo to głupiego robota przecież.
No i dreptałem teraz, przesadzałem zaspy i ślizgałem się na pokrytym warstewką lodu asfalcie, powoli zbliżając się do miejsca, w którym miałem nadzieję złapać chociaż przyczółek nowego życia.
Ogromna, wielopasmowa estakada mostu imienia Karola Marksa wyciągała się pomiędzy dwoma brzegami rzeki niczym najprawdziwsza droga ku lepszemu jutru.
Po mojej stronie były ciasne, ciemne osiedla Lenińskiego rejonu, poprzetykane ponurymi, jednakowymi pudełkami przedszkoli i szkół. Na każdym rogu albo pomnik bohatera, albo tablica pamiątkowa – bo tutaj w większości wojskowi i milicja kiedyś siedzieli. Metalowe place zabaw, miniaturowe tory przeszkód, siłownie… Wszystko, byleby ukierunkować niezadowolenie ludzi z życia na to, co akurat było potrzebne rządzącym Federacją.
Tam, na drugim brzegu wznosiło się masywem gór ze stali i szkła nasze neosybirskie City. Zadaszone, podgrzewane chodniki, żeby garniturki mogły wyskoczyć na kawkę i rogalika w przerwie; podziemne parkingi, żeby brud zwykłego życia nie osiadał na karoserii nowiutkich grawilotów; miękkie wykładziny, salki relaksacyjne i komputery o niskoświatłowych wyświetlaczach, od których nie dostawało się raka oczu.
W tym pierwszym świecie się urodziłem, w nim wyrosłem i w pewnej chwili myślałem, że z niego wyszedłem. Że idę raźnym krokiem w ten drugi, gdzie wszystko będzie inne, lepsze, nowe i czyste.
No było, w sumie to było – tylko okazało się, że można zmienić dekoracje, a ludzie pozostają tacy sami.
I teraz, idąc po popękanych płytkach nierówno ułożonych chodników osiedli mieszkalnych, czułem, że dopiero tu jestem na swoim miejscu. Poszedłem, sprawdziłem, dostałem po nosie; teraz wycofywałem się na dobrze znane pozycje szarego, brudnego świata blokowisk.
Można powiedzieć, że wracałem do domu, i było mi z tym cholernie dobrze.
Przebiegłem w niedozwolonym miejscu przez cztery pasy drogi, pokazałem faka typowi, który mnie otrąbił i zwolnił, żeby zwyzywać przez uchylone okno.
Odczekałem pomiędzy barierkami na środku, wyłapałem moment – przeskoczyłem za mknącym chyba po własną śmierć grawilotem, przepuściłem ciężarówkę, w dwóch rzutach zdołałem dobiec do drugiej strony. Jak ta żaba w jednej z najstarszych gier na komputer, co to jeszcze się klawiaturą sterowało!
Wdrapałem się na zaspę, zjechałem po drugiej stronie, otrzepałem spodnie. No tak, zgodnie z przewidywaniami była tutaj furtka do zejścia na poziom ziemi.
Oczywiście zamknięta, ale co to za problem? Przelazłem górą, zeskoczyłem na metalowe schodki.
Tum-tum-tum-tum-tum-tum-tummmm… Kroki rezonowały w stalowej konstrukcji, gdy schodziłem kawałek po kawałku coraz niżej. Dudnienie pędzących po wiadukcie samochodów odbijało się echem, przechodziło w jednostajny pomruk; półcień ogromnej konstrukcji spowijał wszystko dokoła.
Dopiero tutaj widać było, ile nawaliło przez te kilka dni śniegu. Pod mostem było czysto, ścięte lodem błotko zastygło na kamień, zachowując w sobie odciski butów i ślady opon; poza światłem estakady zaczynały się roznoszone przez wiatr zaspy, niektóre sięgające już dobrego metra wysokości.
Wreszcie zszedłem na sam dół, tam też przedostałem się górą przez furtkę, tym razem zaspawaną na stałe. Co to komu szkodzi, żeby ludzie mogli przejść? To chyba czysta złośliwość naszych planistów miejskich była, że tak robili.
Pomiędzy dwoma filarami mostu przycupnął sklecony z byle czego barak. Kawałki blachy falistej, fragmenty kompozytowych płyt, pleksiglas, gruby styropian, sterczące zewsząd płaty azbestu i eternit… Widziałem nawet wystający z niego fragment kabiny ciężarówki! Ponad krzywo wprawionymi drzwiami migotał holoneon.
– Wszczepy, sprzęt, wyposażenie – odcyfrowałem nierówne, też zbierane z kawałków litery.
No dobra, chociaż to się jeszcze zgadzało. Nie byłem tu nigdy, tylko słyszałem, że jest takie miejsce… I że naprawdę przyciśnięci do muru desperaci właśnie tutaj przychodzą po różne rzeczy.
A ja byłem w tej chwili dość mocno zdesperowany.
Załomotałem do drzwi. Kamerki od razu ożywiły się, jedna zjechała na szynie i spróbowała zajrzeć mi pod kaptur, ale tylko schyliłem głowę.
– Ręce szeroko na boki unieś! – zaskrzeczał głośnik. – Masz przy sobie broń?!
– Mam – stwierdziłem, bo nie było sensu kłamać.
– Wyrepetuj nabój, do pudła wrzuć magazynek!
Chcąc nie chcąc, wyciągnąłem pistolet, wysunąłem magazynek z rękojeści i razem z zapasowym włożyłem do uchylnej metalowej przegródki, która wysunęła się ze ścianki obok. Zakładałem, że może tak być, więc jedną sztukę amunicji zapobiegawczo skitrałem sobie pod okładzinami ręki, licząc na to, że skanery jej nie wyłapią.
Nie wyłapały.
Przegródka schowała się, zabrzęczał sygnał odblokowania, więc popchnąłem drzwi i wszedłem do wąskiego przedsionka. Zamek z tyłu szczęknął, zapaliła się zielona dioda przy kolejnych drzwiach… Już lekko zniecierpliwiony