Wziąłem do ręki pierwszy z brzegu zeszyt, otworzyłem go i zacząłem czytać.
Jestem na czarnym bazarze.
Runęły na mnie wspomnienia. Jakby ktoś spłoszył nagle stado ptaków siedzących na drzewie.
Przed oczami stanął mi James, który tamtego dnia przycupnął niezdarnie na drabince.
Potem rozległo się pukanie do drzwi.
I pojawiła się myśl, która tak często chodziła mi wtedy po głowie:
Musisz coś zrobić z Charliem.
Odłożyłem zeszyt i przeszedł mnie zimny dreszcz, chociaż było bardzo gorąco. Kiedy na początku tygodnia zadzwoniła Sally, żeby poinformować mnie o wypadku i zapytać, czy mogę przyjechać, przez dłuższą chwilę zwlekałem z odpowiedzią. Na samą myśl o powrocie do Gritten ogarnęło mnie przerażenie. Sporo wysiłku kosztowało mnie przekonanie samego siebie, że przeszłość jest zamknięta i nie ma sensu roztrząsać tego, co wydarzyło się dawno temu. Poza tym teraz nie grozi mi już żadne niebezpieczeństwo.
Niestety, bardzo się myliłem.
W mojej głowie roiło się coraz więcej mrocznych wspomnień. Zrozumiałem, że niezależnie od tego, jak bardzo chciałem się odciąć od przeszłości, ważniejsze było to, czy przeszłość chciała się odciąć ode mnie. Wsłuchiwałem się w niepokojącą ciszę, która zalegała w całym domu. Od rana prześladowała mnie myśl, że wydarzy się coś złego. Teraz dołączył do tego strach niewiele różniący się od paraliżującej paniki, która ogarnęła mnie dwadzieścia pięć lat temu.
Byłem pewien, że nadciąga katastrofa.
Rozdział 4
Kiedyś
Był już październik. Od rozpoczęcia roku szkolnego minęło kilka tygodni. Tego dnia mieliśmy grać w rugby. Razem z Jamesem przebraliśmy się w stroje sportowe w gmachu głównym, a potem z resztą klasy potruchtaliśmy brukowaną ścieżką w stronę boiska. Pamiętam, że było mi zimno w nogi, a kiedy oddychałem, w powietrzu unosiła się mleczna mgiełka. Z każdej strony słyszałem ostry stukot korków uderzających o kamienie.
Spojrzałem na Jamesa, który szedł obok mnie z miną skazańca. Z rosnącą nieufnością obserwował starszych chłopaków maszerujących przed nami. Staraliśmy się jak najszybciej przystosować do nowych warunków i wtopić w tłum, ale niestety James już od pierwszego dnia był ofiarą dręczycieli. Robiłem, co w mojej mocy, żeby go obronić, ale nie mogłem być przy nim cały czas. Boisko do rugby było idealnym miejscem do polowania na słabszych: przemoc była tam nie tylko tolerowana, lecz wręcz do niej zachęcano.
Nasz nauczyciel, pan Goodbold, kroczył dumnie na samym przedzie uczniowskiej kolumny, przekomarzając się ze swoimi ulubieńcami. Wyglądał jak starsza i większa wersja szkolnych łobuzów. Tak jak oni miał głowę ogoloną na łyso, był dobrze zbudowany i prawie nie krył pogardy wobec wszystkich słabszych i bardziej wrażliwych dzieciaków. Kilka razy widziałem, jak wyprowadza na spacer swojego buldoga. Pies był tak samo muskularny jak jego właściciel i obaj chodzili lekko przygarbieni, w dokładnie tym samym rytmie.
Doszliśmy do ulicy i musieliśmy poczekać na zmianę świateł. W tym miejscu należało zachować ostrożność, ponieważ rozpędzone samochody wyłaniały się niespodziewanie zza zakrętu. Za każdym razem, kiedy przejeżdżało jakieś auto, uderzał we mnie ostry podmuch powietrza i musiałem mrużyć oczy. Niektórzy jechali tak szybko, że miałem wątpliwości, czy byliby w stanie wyhamować przed pasami.
Pochyliłem się i szepnąłem Jamesowi do ucha:
– W tej szkole na każdym kroku próbują nas zabić.
Nawet się nie uśmiechnął.
Kiedy bezpiecznie przeszliśmy na drugą stronę ulicy, Goodbold zaprowadził nas na najbardziej oddalone boisko, na którym jego asystent walczył z wielką siatką piłek do rugby. Nad naszymi głowami rozpościerało się szare bezkresne niebo.
– Dwie grupy!
Goodbold rozłożył ręce i sprawnie oddzielił swoich ulubieńców od reszty.
– Ustawcie się w linii, według wzrostu.
Zaprowadził grupę najroślejszych uczniów na drugą stronę, a reszta spoglądała po sobie, przebierając nerwowo nogami. Byłem przynajmniej o głowę wyższy od Jamesa, więc znalazłem się dość daleko od niego. Asystent podał mi piłkę. Goodbold ustawił swoich pupilów, tak że najwięksi stali teraz na wprost najmniejszych z naszego grona.
– Kiedy zagwiżdżę, musicie przebiec z piłką przez boisko! – ryknął. – Przeciwnik będzie starał się was zatrzymać. Banalnie proste. Rozumiecie?
Kilku uczniów mruknęło pod nosem: „Tak jest, proszę pana”, ale ja milczałem. Trudno było nie zauważyć, że koledzy z naprzeciwka coś między sobą szepczą i zamieniają się miejscami. Nauczyciel nic nie widział, ponieważ stał do nich tyłem. David Hague, chyba najgorszy z rozrabiaków, gadał właśnie ze swoim kumplem. Po chwili zrobili roszadę, tak żeby Hague miał przed sobą Jamesa. Co za sukinsyn, pomyślałem. Pochodził z trudnej rodziny, a jego starszy brat siedział w więzieniu. Wiele wskazywało na to, że Hague skończy tak samo. Już pierwszego dnia w nowej szkole mocno mnie popchnął, ponieważ rzekomo go obraziłem. Bez wahania walnąłem go pięścią i wywiązała się bójka, ale już po wszystkim zostawił mnie w spokoju. James był niestety znacznie łatwiejszym celem.
Próbowałem przekonać sam siebie, że nie jestem w stanie nic zrobić. Mój przyjaciel musiał jakoś sobie radzić, a ja skupiłem się na przeciwniku. Nie interesował mnie sukces drużyny, chciałem wygrać dla samego siebie. Zacisnąłem zęby, przygarnąłem piłkę mocno do boku i wysunąłem prawą stopę do przodu. Serce waliło mi jak szalone.
Rozległ się gwizdek.
Ruszyłem przed siebie ile sił w nogach, nie zwracałem na razie uwagi na chłopaka biegnącego w moją stronę. Wpadliśmy na siebie. Zwarcie było bardzo brutalne. Przeciwnik chwycił mnie w pasie. Zabrakło mi tchu, a boisko zawirowało przed oczami. Utrzymałem się jednak na nogach i kipiąc złością, próbowałem wyrwać się z uścisku. Mocno się zaparłem, wbijając wzrok w końcową linię boiska. Chwilę później oswobodziłem się i pomknąłem do przodu. Minęło kilka sekund i piłka leżała na linii, a ja trzymałem na niej rękę.
Znowu rozległ się gwizdek.
Z trudem łapiąc oddech, spojrzałem przez ramię. Zaledwie garstka z nas wykonała zadanie, reszta została zatrzymana w różnych częściach boiska. Niektórzy chłopcy stali bezradnie, inni leżeli sczepieni na ziemi i ciągle się siłowali. Niemal od razu zauważyłem Hague’a. Stał w pewnej odległości ode mnie i głośno się śmiał. James zwinięty w kłębek leżał u jego stóp i zanosił się płaczem.
Nieświadomy niczego nauczyciel spokojnie chodził wzdłuż linii i liczył zwycięzców. Tymczasem Hague ciągle chichotał. Nagle splunął na Jamesa.
Z wściekłości pociemniało mi przed oczami.
Ruszyłem przed siebie. Hague zauważył mnie w ostatniej chwili, za późno, żeby coś zrobić. Z całej siły odepchnąłem go od swojego przyjaciela. Nie spodziewałem się, że tak ostro zareaguję. Hague również był w szoku, ale szybko doszedł do siebie. W jego oczach pojawił się gniew. Nagle jak spod ziemi wyrosło obok nas dwóch jego kumpli.
– O co ci chodzi? – zapytałem zjadliwie.
Hague rozpostarł ramiona.
– To nie moja wina, że twój kolega jest pieprzonym pedałem.
Głośno przełknąłem ślinę.