Ken Follett

Krawędź wieczności


Скачать книгу

i była ubrana w skromną jasnoszarą sukienkę z bawełny z dekoltem pod szyję. Miała skórę w głębokim ciemnym odcieniu, podobną do skóry matki George’a, ładny płaski nosek i usta, które nasuwały myśl o pocałunku. Wiedział, że studiuje na wydziale prawa w Chicago i tak samo jak on jest na ostatnim roku, prawdopodobnie byli więc rówieśnikami. Domyślał się, że jest nie tylko inteligentna, ale także zdeterminowana, inaczej nie dostałaby się na uczelnię, ponieważ przeciwko niej przemawiały zarówno kolor skóry, jak i płeć.

      George zamknął książkę, gdy kierowca uruchomił silnik i autobus ruszył z miejsca. Maria spojrzała na okładkę.

      – Zabić drozda. Latem ubiegłego roku byłam w Montgomery w Alabamie.

      Montgomery było stolicą stanu.

      – Co tam porabiałaś? – zainteresował się George.

      – Ojciec jest adwokatem, jego klient pozwał władze stanowe. W wakacje pomagałam tacie w pracy.

      – Wygraliście sprawę?

      – Nie. Ale zdaje się, że przeszkadzam ci w lekturze.

      – Chyba żartujesz. Poczytać mogę zawsze, a nieczęsto zdarza się, żeby taka ładna dziewczyna usiadła obok faceta.

      – Ojej. Ostrzegano mnie, że umiesz słodko gadać.

      – Zdradzę ci mój sekret, jeśli chcesz.

      – No, słucham.

      – Jestem szczery.

      Roześmiała się.

      – Tylko tego nie rozpowiadaj – poprosił George. – Zrujnowałabyś mi opinię.

      Autobus przejechał nad Potomakiem i znalazł się w Wirginii na drodze numer jeden.

      – Jesteś teraz na Południu – oznajmiła Maria. – Masz już stracha?

      – No jasne.

      – Ja też.

      Trasa wiodła prosto jak strzelił przez ciągnący się na wiele kilometrów las o barwie wiosennej zieleni. Mijali miasteczka, w których mężczyźni nie mieli nic lepszego do roboty, toteż zatrzymywali się, by popatrzeć na sunący autobus. George rzadko wyglądał przez okno. Dowiedział się, że Maria wychowała się w bardzo religijnej rodzinie; jej dziadek był kaznodzieją. On zaś zdradził, że do kościoła chodzi głównie po to, by sprawić przyjemność matce; wtedy Maria wyznała, że z nią jest tak samo. Przegadali całą drogę do Fredericksburga, czyli osiemdziesiąt kilometrów.

      Uczestnicy rajdu zamilkli, gdy autobus wjechał do małego historycznego miasteczka, w którym wciąż utrzymywała się supremacja białych. Dworzec linii Greyhound znajdował się między dwoma kościołami z czerwonej cegły i z białymi drzwiami. Wiara chrześcijańska na Południu niekoniecznie stanowiła dobry sygnał. Autobus zatrzymał się i George ze zdziwieniem zobaczył, że na drzwiach poczekalni nie wiszą tabliczki z napisami Tylko dla białych i Tylko dla kolorowych.

      Pasażerowie wysiedli z autobusu i stali, mrużąc oczy w słońcu. George przyjrzał się drzwiom dokładniej i zauważył jaśniejsze plamy: zapewne tabliczki segregacyjne zostały zdjęte całkiem niedawno.

      Aktywiści i tak postanowili zrealizować plan. Biały uczestnik rajdu wszedł do brudnej toalety na tyłach, najwyraźniej przeznaczonej dla Murzynów. Nic mu się nie stało, lecz to była łatwiejsza część zadania. George zgłosił się na ochotnika, by rzucić wyzwanie regulaminowi jako czarny.

      – No to jazda – rzekł do Marii i wszedł do czystej, świeżo wymalowanej toalety, z której bez wątpienia dopiero co usunięto tabliczkę Tylko dla białych.

      Młody biały mężczyzna czesał swoją bujną fryzurę. Zerknął w lusterku na George’a, ale się nie odezwał. George był zbyt przestraszony, by się wysikać, nie mógł jednak tak po prostu wyjść, więc umył ręce. Tamten także wyszedł, lecz pojawił się inny, starszy, i wszedł do boksu. George wytarł ręce w papierowy ręcznik. Nie było nic więcej do zrobienia, więc opuścił toaletę.

      Czekała na niego reszta aktywistów. Wzruszył ramionami.

      – Nic się nie stało. Nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nic nie mówił.

      – Poprosiłam o colę przy ladzie i kelnerka mnie obsłużyła – oznajmiła Maria. – Wydaje mi się, że ktoś podjął tutaj decyzję, by unikać kłopotów.

      – Czy tak pozostanie aż do samego Nowego Orleanu? – zastanawiał się głośno George. – Będą się zachowywali tak, jakby nic się nie stało? A później, kiedy odjedziemy, znowu narzucą segregację? W ten sposób stracimy grunt pod nogami!

      – Nie martw się – odparła Maria. – Poznałam tych, którzy rządzą w Alabamie. Uwierz mi, nie są tacy bystrzy.

      ROZDZIAŁ 3

      Walli Franck grał na fortepianie w pokoju na górze. Ojciec Wallego dbał o to, żeby pełnowymiarowy instrument Steinwaya był nastrojony, tak by babcia Maud mogła go używać. Walli usiłował sobie przypomnieć akordy piosenki Elvisa Presleya A Mess of Blues. Były w tonacji C, co ułatwiało sprawę.

      Babcia czytała nekrologi w „Berliner Zeitung”. Siedemdziesięcioletnia dama była szczupła i trzymała się prosto, miała na sobie granatową sukienkę z kaszmiru.

      – Dobrze sobie radzisz z tą muzyką – stwierdziła, nie odrywając wzroku od gazety. – Masz po mnie słuch i zielone oczy. Dziadek Walter, po którym odziedziczyłeś imię, nigdy nie umiał grać ragtime’u, pokój jego duszy. Chciałam go nauczyć, ale to było beznadziejne.

      – Ty grałaś ragtime? – zapytał zdziwiony Walli. – Zawsze słyszałem, jak grasz klasykę i nic poza tym.

      – Ragtime ocalił nas od głodu, kiedy twoja mama była malutka. Po pierwszej wojnie światowej grywałam w klubie Nachtleben, tu, w Berlinie. Zarabiałam miliardy marek za wieczór i ledwo starczało na chleb. Ale czasem trafił się napiwek w obcej walucie i przez tydzień można było przeżyć za dwa dolary.

      – O rany. – Nie wyobrażał sobie, by jego babcia o srebrnych włosach grała na fortepianie za napiwki w nocnym klubie.

      Do pokoju weszła siostra Wallego. Była prawie o trzy lata młodsza i od pewnego czasu nie wiedział, jak się do niej odnosić. Odkąd pamiętał, stanowiła utrapienie niczym młodszy brat, tyle że głupszy. Jednak ostatnio nabrała rozumu, a sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej, bo niektórym z jej koleżanek urosły piersi.

      Odwrócił się od fortepianu i wziął gitarę, którą przed rokiem kupił w lombardzie w Berlinie Zachodnim. Pewnie jakiś amerykański żołnierz zastawił ją za pożyczkę, której nie spłacił. Producent nazywał się Martin i choć instrument nie kosztował dużo, zdaniem Wallego był bardzo dobry. Podejrzewał, że ani właściciel lombardu, ani żołnierz nie zdawali sobie sprawy z jego wartości.

      – Posłuchaj tego – rzekł do Lili i zaczął śpiewać pochodzącą z Bahamów melodię All My Trials z angielskim tekstem. Usłyszał ją w zachodniej stacji radiowej, cieszyła się popularnością wśród amerykańskich grup folkowych. Molowe akordy nadawały jej melancholijny charakter, Walli był zadowolony z tęsknie brzmiących szarpnięć strun, które sam opracował.

      Kiedy skończył, babcia Maud uniosła głowę znad gazety i oznajmiła po angielsku:

      – Twój akcent jest absolutnie koszmarny, dziecko drogie.

      – Sorry.

      – Ale zaśpiewałeś ładnie – pochwaliła Maud, wróciwszy do niemieckiego.

      – Dziękuję. – Walli spojrzał na Lili. – A ty co sądzisz