Ken Follett

Krawędź wieczności


Скачать книгу

rewolucją jego ojciec miał w pobliżu plantację trzciny cukrowej. Na niewyraźnym horyzoncie zamajaczyła sylwetka miasta, sternik zgasił silnik i wyciągnął parę wioseł.

      Przybój sam niósł ich w kierunku portu, wiosła służyły głównie do sterowania. Sanchez perfekcyjnie obliczył podejście. W polu widzenia ukazało się betonowe molo. Za nim George niewyraźnie dostrzegł pokaźne magazyny ze spadzistymi dachami. W porcie nie było dużych jednostek – nieco dalej stało zacumowanych kilka niewielkich kutrów rybackich. Po plaży niósł się szmer niskich fal, poza tym wszystko okrywała cisza. Sunąca bezgłośnie motorówka stuknęła o betonowy pirs.

      Pasażerowie wyjęli broń z luku. Tedder podsunął George’owi pistolet, lecz ten pokręcił głową.

      – Weź – zachęcił agent. – Tu jest niebezpiecznie.

      George zdawał sobie sprawę, do czego tamten dąży: chciał, by splamił sobie ręce krwią. W ten sposób utraciłby możliwość krytykowania operacji Mangusta. Jednak George nie dał się wmanewrować.

      – Nie, dzięki. Jestem tu wyłącznie jako obserwator.

      – Kieruję tą akcję, wydaję ci rozkaz.

      – A ja na to: wal się.

      Tedder dał za wygraną.

      Sanchez umocował łódź i wszyscy wysiedli. Nikt się nie odzywał. Sanchez wskazał dłonią najbliższy magazyn, który wydawał się największy. Pobiegli w jego stronę, George zamykał tyły.

      W zasięgu wzroku nikogo nie było. George dostrzegał szereg domów wyglądających niczym drewniane szałasy. Spętany osioł skubał rzadką trawę przy gruntowej drodze. Jedynym widocznym pojazdem był zardzewiały pick-up z lat czterdziestych. George uświadomił sobie, że w miasteczku panuje wielkie ubóstwo, choć kiedyś musiało być ruchliwym portem. Domyślił się, że do ruiny doprowadził je prezydent Eisenhower, nakładając w 1960 roku embargo na handel między USA i Kubą.

      Gdzieś zaszczekał pies.

      Budynek magazynu miał drewniane ściany i dach z falistej blachy, lecz nie było w nim okien. Sanchez znalazł małe drzwi i otworzył je kopniakiem. Wtargnęli do środka. Walały się tam jedynie popękane skrzynie i pudła do pakowania, kawałki lin i sznurków, worki i podarte sieci.

      – Doskonale – orzekł Sanchez.

      Czterej Kubańczycy cisnęli na podłogę bomby zapalające. Po chwili ładunki zapłonęły i śmieci momentalnie zajęły się ogniem. Drewniane ściany także za chwilę staną w płomieniach. Wszyscy wybiegli.

      – Hej? – krzyknął ktoś po hiszpańsku. – Co jest?

      George odwrócił się i zobaczył Kubańczyka z białymi włosami ubranego w jakiś mundur. Za stary na policjanta lub żołnierza, musiał być nocnym stróżem. Nosił sandały na nogach. Jednak przy pasku miał pistolet i zaczął przy nim gmerać.

      Zanim zdążył dobyć broni, Sanchez oddał do niego strzał. Na białej koszuli munduru na piersi pojawiła się plama krwi i mężczyzna runął na plecy.

      – Idziemy! – rozkazał Sanchez i cała piątka ruszyła biegiem w kierunku motorówki.

      George przyklęknął obok starca. Oczy leżącego skierowane były na jaśniejące niebo i nic nie widziały.

      – Dawaj, George! – ponaglił Tedder.

      Przez chwilę z piersi mężczyzny krew biła mocnym strumieniem, a potem zamieniła się w strużkę. George sprawdził puls i go nie wyczuł. Jedyna pociecha, że śmierć nastąpiła szybko.

      Pożar w magazynie błyskawicznie się rozprzestrzeniał, George wyczuwał bijący żar.

      – Bo cię zostawimy! – zagroził Tedder.

      Ryknął silnik motorówki.

      George zamknął oczy zmarłego i wyprostował się. Stał kilka sekund bez ruchu z pochyloną głową. Następnie odwrócił się i pobiegł ku łodzi.

      Gdy tylko się w niej znalazł, odbiła od nabrzeża i pomknęła przez zatokę. George przypiął się pasem.

      – Co ty tam, kurwa, wyprawiałeś?! – ryknął mu do ucha Tedder.

      – Zabiliśmy niewinnego. Pomyślałem, że zasługuje na chwilę szacunku.

      – Pracował dla komuchów!

      – Był nocnym stróżem, pewnie nie miał zielonego pojęcia, co to takiego komunizm.

      – Cholerna cipa z ciebie.

      George odwrócił głowę. Magazyn zamienił się w olbrzymie ognisko. Wokół budynku zaroiło się od ludzi, zapewne chcieli ugasić pożar. George skierował wzrok na morze i już się nie obejrzał.

      Kiedy dopłynęli do Miami i stanęli znów na twardym gruncie, zwrócił się do Teddera:

      – W czasie przeprawy nazwałeś mnie cipą. – Wiedział, że to niemal tak samo głupie jak zgoda na udział w wypadzie, lecz był zbyt dumny i nie umiał się powstrzymać. – Teraz jesteśmy na lądzie, nie musimy się martwić o bezpieczeństwo. Może powtórzysz te słowa?

      Tedder wlepił w niego wzrok. Był wyższy od George’a, lecz nie tak szeroki w barach. Na pewno ćwiczył walkę wręcz, George widział, że waży szanse. Kubańczycy przyglądali się temu z bezstronnym zaciekawieniem.

      Przeciwnik zerknął na zmasakrowane ucho George’a.

      – Chyba powinniśmy to puścić w niepamięć.

      – Tak mi się zdawało – odrzekł George.

      W samolocie sporządził szkic raportu dla Roberta Kennedy’ego, w którym napisał, że jego zdaniem operacja Mangusta jest nieskuteczna i że nic nie wskazuje, by mieszkańcy Kuby (w odróżnieniu od uchodźców) pragnęli obalenia Fidela Castro. Dodał, że akcja stanowi zagrożenie dla międzynarodowego prestiżu Stanów Zjednoczonych, a w razie ujawnienia wzbudzi wrogość do Ameryki. Przekazując szefowi raport, oznajmił zwięźle:

      – Operacja Mangusta nic nie daje i jest niebezpieczna.

      – Wiem – odparł Bobby. – Ale musimy coś robić.

      *

      Dimka postrzegał teraz kobiety w inny sposób.

      On i Walentin większość weekendów spędzali z Niną i Anną w mieszkaniu dziewcząt: pary na przemian sypiały w łóżku albo na podłodze w dużym pokoju. Kochali się z Niną dwa lub nawet trzy razy w ciągu nocy. Dowiedział się, dokładniej niż marzył, jak wygląda, pachnie i smakuje kobiece ciało.

      Odtąd patrzył na przedstawicielki drugiej płci w inny, bardziej świadomy sposób. Wyobrażał je sobie nagie, oczami wyobraźni widział łuki ich piersi i owłosienie, ich twarze podczas aktu miłosnego. W pewnym sensie, poznawszy jedną kobietę, poznał wszystkie.

      Czuł się odrobinę niewierny wobec Niny, kiedy na plaży w Picundzie podziwiał Natalię Smotrową ubraną w kanarkowy kostium, z mokrymi włosami i zapiaszczonymi stopami. Jej szczupła figura nie miała zaokrągleń takich jak u Niny, a mimo to budziła nie mniejszy zachwyt. Być może zasługiwał na pobłażanie, gdyż od dwóch tygodni przebywał na wybrzeżu Morza Czarnego w towarzystwie Chruszczowa i prowadził życie mnicha. Tak czy owak, nie traktował tej pokusy poważnie, bo Natalia nosiła na palcu obrączkę.

      Czytała przepisany na maszynie raport, a on poszedł popływać; było południe. Potem włożyła sukienkę na kostium, on zaś w tym czasie przebierał się w szorty domowej roboty. Później razem wrócili z plaży do budynku, który nazywali koszarami.

      Był to brzydki nowy obiekt z pokojami dla gości niższej rangi, takich jak oni. W jadalni cuchnącej gotowaną wieprzowiną i kapustą spotkali