Marian Piotr Rawinis

Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga


Скачать книгу

na powitanie. Kiedy się w końcu pojawiła, nie było w niej zwykłej serdeczności, co Hedwiga odczuła bardzo boleśnie. Obwiniała siebie, że od razu nie pojechała za przyjaciółką, gdy ta postanowiła opuścić Lipową.

      – Czemu wyjechałaś? – zapytała teraz. – Tak to wyglądało, jakbym ci zrobiła wielką przykrość, a przecież nawet przez myśl coś takiego by mi nie przeszło. Zawsze byłam ci oddaną.

      Roksana robiła minę, która wskazywała, że nie jest skora do ugody. Ale tylko przez chwilę, bo wkrótce rozpłakała się i rzuciła Hedwidze w ramiona.

      – Jaka jestem niedobra! – szlochała. – Jak niewdzięcznością odpłacam ci za tyle starania i dobroci!

      – Co ty mówisz? – Hedwiga pogłaskała przyjaciółkę po głowie. – Czy kiedyś ci wymawiałam, że siedzisz w Lipowej?

      Roksana rozpłakała się jeszcze bardziej.

      – No, sama widzisz! – powiedziała. – Mówisz, że siedzia¬łam w Lipowej, a przecież ja byłam twoją zastępczynią, dbałam o majątek i o chłopców, jakby byli moimi rodzonymi synami…

      Nie dała się namówić do powrotu, a po namyśle Hedwiga musiała pogodzić się z jej wywodami. Teraz to ona powinna zająć się synami i Lipową. Roksana zrobiła swoje.

      Nie domyślała się, że Roksaną mogły powodować zupełnie inne przyczyny.

      Hedwiga coraz częściej miała wrażenie, że wiele spraw, najważniejszych spraw, wymyka się jej z rąk. Nie miała kłopotów z chłopcami dawniej, gdy byli mali. Łatwo było zapanować nad nimi i nad wszystkim innym, a teraz wyglądało na to, że coraz gorzej sobie radzi. Chłopcy zaczynali chadzać własnymi drogami, tylko patrzeć, a w ogóle odejdą. Sprawy w majątku szły niby jak dawniej, ale często teraz bywała zmęczona, zniechęcona nawet, bo wszystko układało się jakoś ciężej i trudniej. Nie wiedziała, na czym to polega, ale było na tyle wyraźne i dokuczliwe, że wiele razy płakała do poduszki. Ona, Hedwiga, silna, mocna, stanowcza, płakała do poduszki.

      Jeszcze niedawno jej siostra kwitowała te kłopoty prostymi odpowiedziami.

      – W majątku powinien być mężczyzna i jego silna ręka. Sama nie dasz sobie rady i najwyższy czas za kimś się obejrzeć.

      Mówiła tak wiele razy, ale od czasu, gdy zbuntował się Dominik, jakby przestała, bo wszystko to odnosiło się przecież także do niej. Gdyż Marina nadal była sama. I już się pogodziła ze swoim losem wdowy – nie wdowy. A Hedwiga nie pogodziła się, bo wciąż nie uważała się za wdowę, lecz za niewiastę oczekującą powrotu męża z bardzo długiej wyprawy. Ale teraz nocami zdarzało się Hedwidze myśleć, o ile byłoby jej łatwiej, gdyby miała przy sobie męskie ramię. Jakiekolwiek męskie ramię.

      Po takich rozmyślaniach biegła rano do spowiedzi i płakała w konfesjonale, jakby dopuściła się rzeczywistej zdrady.

      – To nie grzech – poprawiał dobrotliwie ksiądz Franciszek. – To jedynie myśli, a może tylko sny…

      Wcale nie zadawał pokuty, a po jakimś czasie Hedwiga przybiegała do niego z takimi samymi niepokojami.

      – Myślałam o innych – mówiła. – Myślałam, że dobrze byłoby mieć kogoś przy sobie…

      – To nic – tłumaczył ksiądz Franciszek. – To nic. Jesteście bardzo zmęczona, potrzebujecie pomocy i oparcia, jakie w mał¬żeństwie daje żonie mężczyzna.

      Za którymś razem przyznała się, że myśli o konkretnej osobie.

      – Marzyłam o nim – powiedziała. – Chyba o nim marzyłam. To na pewno grzech. Bo wyobrażałam sobie, że jest przy mnie, silny, opiekuńczy. Nie myślałam już o mężu, tylko o nim. Czy to grzech?

      – A jakie to były myśli? – zapytał ksiądz Franciszek. – Czy były to grzeszne myśli? Czy myśleliście, że jest gospodarzem waszego dworu, czy też może, że jest waszym mężczyzną, waszym mężem czy może kochankiem?

      – Myślałam o nim grzesznie – przyznała się Hedwiga, płacząc. – Że jest ze mną we dworze. Ale i myślałam, że jest ze mną w łożnicy. Czy myśl taka może być grzechem? I to jeszcze ciężkim grzechem?

      Ksiądz Franciszek wzdychał niepewnie.

      – O kim? – pytał szeptem. – Czy ja go znam? Jak się nazywa?

      – Nie znacie – odpowiedziała Hedwiga. – To…

      Nie dokończyła spowiedzi. Nagle rozpłakała się, zerwała z kolan i wybiegła z kościoła, zostawiając księdza Franciszka zdumionego w najwyższym stopniu.

      – Coś chyba nie tak powiedziałem – zmartwił się duchowny. – Na pewno coś nie tak pani Hedwidze powiedziałem.

      Do głowy mu nie przyszło, że to nie on jest przyczyną łez. Pani z Lipowej biegła ku domowi, przestraszona, że o mały włos nie przyznała się do prawdziwego grzechu.

      A prawdziwym grzechem był list. List, jaki napisała w odpowiedzi na pytanie pana Sędziwoja Ludomska, czy może ją odwiedzić w Lipowej. Grzechem było, że bardzo pragnęła zobaczyć pana Sędziwoja. Grzechem było, że pragnęła mężczyzny.

      Mikołaja, jej męża, nie widziała już ponad trzy lata. Grzechem było to, co obiecała panu Sędziwojowi. A obiecała mu, że go przyjmie. Za trzy lata.

      Chłopcy sprawiali coraz więcej kłopotów.

      – Potrzebuję pieniędzy – oświadczył Marcin matce, czym wprawił ją w wielkie zdumienie.

      – Pieniędzy? A po cóż ci one?

      – Na moje potrzeby.

      – A jakież ty masz potrzeby? Czy nie dostajesz wszystkiego ode mnie?

      – Mam swoje sprawy – upierał się, choć nie wyjawił, jakie wydatki planuje.

      Hedwiga zastanawiała się, co może mieć na myśli, ale nie odgadła zamiarów syna. Próbowała również podpytać młodszego, lecz ten niewiele mógł powiedzieć.

      – Nie wiem – odparł. – Nie mówił mi.

      Sprawa wyjaśniła się dużo później, gdy któregoś dnia Hedwiga, wybierając się do kościoła, nie mogła znaleźć w skrzynce bursztynowego naszyjnika. Podejrzewała służbę i dopiero potem dowiedziała się, kto jest winny.

      – No, wziąłem – przyznał się Marcin, patrząc spode łba i unikając wzroku matki. – Zabrałem, bo nie chcieliście dać mi sama, a przecież jako dziedzic Lipowej mam swoje potrzeby.

      Mimo nagabywań nie przyznał się jednak, dla kogo przeznaczył naszyjnik matki. Hedwiga skrzyczała go najpierw, ale potem zastanowiła się i przyznała synowi rację.

      – Powinien mieć coś własnego – postanowiła.

      PANOWIE ZE SZCZEKOCIN

      Grudzień 1399

      Na święta Bożego Narodzenia pojechali do Szczekocin we troje. W Dębowcu były duże sanie, w których zmieścili się swobodnie, pan Konrad w środku, jego żona po prawej ręce, pani Roksana po lewej. Mróz trzymał tęgi, ale pod wilczymi skórami ciepło i przyjemnie.

      Kobiety były najwyraźniej w dobrym nastroju.

      – Wielkie zadanie przed wami – śmiała się Roksana. – Teraz musicie rozgrzać nas obie.

      Konrad uśmiechał się niepewnie. Nie przyznał się nikomu, że od tygodni przemyśliwał, jak wymówić się od ojcowskiego zaproszenia. Bał się rodzicielskich uwag i przymawiania. Trochę liczył na to, że w niechęci wyjazdu do rodowej siedziby wspomoże go Elżbietka, ale niespodziewanie żona bardzo naciskała na wyjazd.

      – Oczywiście, że powinniśmy pojechać – zgodziła się natychmiast.

      Ona