świecie.
Życie, jak powiadają, jest pełne niespodzianek.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat, odkąd firma producencka Dasha trafiła na żyłę złota, nadając w najlepszym czasie antenowym program, w którym najwięksi celebryci udawali „zwykłych Amerykanów” i mieszkali z nimi przez sześć miesięcy, Dash i Delia próbowali pogodzić jakoś sławę i pieniądze z wyznawanymi przez siebie elementarnymi wartościami rodzinnymi oraz etyką pracy. Wymagało to bezustannego balansowania na linie.
Na ogół udawało im się zachować równowagę. Jasne, Crash był trochę rozpuszczony i lubił się popisywać, a Kiera cierpiała wcześniej na łagodną depresję, ale wszystko to mieściło się chyba w normie. Jako para Dash i Delia nie mogli być ze sobą bardziej związani. Dlatego właśnie wieczory takie jak ten – kiedy ich syn wyprawiał na dole skromne przyjęcie, a oni spędzali ze sobą w milczeniu czas – tyle dla nich znaczyły.
Dash uwielbiał te chwile. Delektował się nimi. Chciałby przeżyć w ten sposób resztę życia.
Nie było mu to jednak dane.
Ktoś zapukał do drzwi biblioteki i zanim Dash zdążył powiedzieć: „Proszę”, do środka wszedł Gavin Chambers, były pułkownik marines, który pracował obecnie w stale rozwijającym się sektorze prywatnej ochrony. Chambers nadal wyglądał jak typowy żołnierz piechoty morskiej – ostrzyżony na zapałkę, sztywno wyprostowany, z nieruchomym spojrzeniem.
– O co chodzi? – zapytał Dash.
Chambers spojrzał na Delię, jakby dając do zrozumienia, że lepiej by było, gdyby pani domu wyszła. Dash zmarszczył brwi, a Delia nawet nie drgnęła.
– Właśnie ogłosili to w telewizji – powiedział Chambers. – Zaginęła pewna dziewczyna. Nazywa się Naomi Pine.
Dash zerknął na żonę. Ta wzruszyła ramionami.
– I co z tego?
– Naomi chodzi do szkoły razem z Crashem. Do tej samej klasy.
– Nadal nie bardzo rozumiem.
– Komunikowała się z państwa synem. Przeważnie wysyłali sobie esemesy. Poza tym kobieta, która zgłosiła zaginięcie, nazywa się Hester Crimstein. Jej wnuk jest w tej chwili na dole razem z Crashem.
Delia odłożyła studenckie prace na stolik.
– Wciąż nie wiem, jaki to ma związek z nami, pułkowniku – oświadczyła.
– Ja też nie… – zaczął Chambers.
– A więc?
– Ja też tego jeszcze nie wiem – oznajmił z naciskiem Chambers, stojąc na baczność i patrząc prosto przed siebie. – Ale z całym szacunkiem, nie wierzę w tego rodzaju zbiegi okoliczności, zwłaszcza teraz.
– Co pana zdaniem powinniśmy zrobić?
– Uważam, że trzeba porozmawiać z państwa synem i ustalić, jakie relacje wiążą go z tą Naomi. – W tym momencie zawibrowała komórka pułkownika. Chambers podniósł ją do ucha, prawie jakby salutował swojemu zwierzchnikowi. – Tak?
Po trzech sekundach schował telefon z powrotem do kieszeni.
– Proszę nie opuszczać tego pomieszczenia – powiedział. – Doszło do incydentu.
• • •
Pędząc Skyline Drive w stronę Maynard Manor – ludzie, cóż za pompatyczna nazwa! – Wilde miał nadzieję, że za chwilę dostanie kolejnego esemesa od Matthew.
Nie dostał.
Dręczyła go ta ostatnia wiadomość: Dzieje się tu coś złego.
Wilde może i nie wierzył w intuicję – coś takiego powiedział niedawno Hester – ale kiedy skręcał w aleję prowadzącą do rezydencji, wszystko mówiło mu, że nie powinien lekceważyć tej wiadomości.
Dzieje się tu coś złego.
Maynard Manor wzniesiono na dziesięciu hektarach spornej ziemi, do której rościli sobie prawa Indianie Ramapough. Były tam stajnie dla kilkunastu koni, ćwiczebny parkur, basen, kort tenisowy i Bóg jeden wie, co jeszcze. W samym środku stał olbrzymi dom w georgiańskim stylu, zbudowany przez magnata naftowego w szalonych latach dwudziestych. Utrzymanie liczącego trzydzieści pięć pokojów pałacu okazało się tak drogie, że budynek zaczął popadać w ruinę i dopiero ćwierć wieku później telewizyjny megaproducent i właściciel stacji telewizyjnej, Dash Maynard, wraz ze swoją żoną Delią przywrócili dawny splendor, a także dodali sporo nowego.
Od ozdobnej metalowej bramy, przed którą Wilde musiał się zatrzymać, było jeszcze prawie pół kilometra do rezydencji. W oddali widział jakieś światła i nic więcej. Wcisnął guzik interkomu i zerknął na ekran komórki, mając nadzieję, że może przegapił esemesa.
Nie było żadnej wiadomości od Matthew.
Jestem przy bramie Maynardów, napisał mu.
– Czym mogę służyć? – odezwał się głos z interkomu.
Wilde wyjął prawo jazdy i zbliżył je do kamery.
– Przyjechałem po Matthew Crimsteina.
Cisza.
– Matthew jest kolegą Crasha – dodał Wilde.
– Jakie łączą pana z nim relacje?
– Z Matthew?
– Tak.
Dziwne pytanie.
– Jestem jego ojcem chrzestnym.
– Przyjechał tutaj z Masonem Perdue. Powiedziano nam, że również z nim wyjedzie.
– No cóż, plany się zmieniły.
Cisza.
– Halo? – powiedział Wilde.
– Proszę chwilę zaczekać.
Minęło trochę czasu.
Wilde ponownie wcisnął guzik interkomu.
Bez odpowiedzi.
Wcisnął jeszcze raz i nie puszczał.
Żadnej reakcji.
Sprawdził, czy do bramy nie dochodzą jakieś przewody. Żadnych nie zobaczył. A zatem ogrodzenie nie było pod napięciem. To dobrze. Pręty były zaostrzone na górze, ale nie powinno to stanowić problemu. Wszędzie dokoła umieszczono na pewno kamery monitoringu, lecz to też nie miało znaczenia. Wilde’owi zależało nawet, żeby go widziano.
Zaparkował z boku i wysiadł. Uważnie przyjrzał się bramie. Miała około trzech metrów wysokości. Pręty były co dwadzieścia centymetrów. Uznał, że najlepiej sforsować bramę w miejscu, gdzie spotykały się dwa metalowe skrzydła. Pręty były tam grubsze. Musi się rozpędzić, wbiec pionowo pod górę i przeskoczyć na drugą stronę. Wilde przez całe życie się wspinał – po górach, drzewach i ścianach, jako dziecko, cywil i żołnierz. Tę bramę, nawet ze szpikulcami na górze, pokona bez większego trudu.
Kiedy dał dwa duże kroki do tyłu, głośnik ożył.
– Stój! Nie wolno…
Wilde nie usłyszał reszty.
Zrobił wyskok, odbił się stopą od prętów, podciągnął się wyżej, po czym złapał oburącz pręty na samej górze, podkulił nogi, wyprostował je i zatoczył krąg nad bramą. Podeszwy jego butów uderzyły w pręty po jej drugiej stronie. Zeskakując na ziemię, zobaczył, że pędzą ku niemu dwa samochody.
Nie jeden, ale dwa.
To wyglądało