oto plany Komusa zostały pokrzyżowane. Oczywiście nie poddał się bez walki. O godzinie 11.18 kuśtykający starszy pan, który trzymał za rękę małego chłopca, usiłował nakłonić funkcjonariusza Hagstroma do otworzenia szklanych drzwi, „aby mój wnuczuś – jest strasznie krótkowzroczny – mógł się lepiej przyjrzeć tym ślicznym laleczkom”. Funkcjonariusz Hagstrom ryknął „Ty wsioku!”, na co starszy pan gwałtownie puścił dłoń chłopczyka i z niezwykłą zwinnością zniknął w tłumie. Błyskawiczne śledztwo wykazało, że natrafiwszy na chłopczyka, który płakał za mamusią, starszy pan obiecał mu ją znaleźć. Chłopczyka, który przedstawił się jako Lance Morganstern, zaprowadzono do biura rzeczy znalezionych. Wszyscy się ucieszyli, że wielki złodziej nareszcie przystąpił do ataku. To znaczy wszyscy oprócz Ellery’ego Queena, który sprawiał wrażenie zaskoczonego. Nikki spytała, co go tak dziwi.
– Głupota, Nikki – odparł. – To nie jest w jego stylu.
O godzinie 13.46 sierżant Velie wysłał sygnał SOS. Wyglądało na to, że musi umyć ręce. Inspektor Queen zasygnalizował zwrotnie: „Okej. Piętnaście minut”. Sierżant Święty M. Velie zeskoczył ze swojego orlego gniazda, przelazł na czworakach przez ladę i natarczywie załomotał w szklane drzwi. Ellery go wypuścił i natychmiast zamknął z powrotem drzwi, a odziana na czerwono postać sierżanta udała się w podskokach w kierunku ubikacji męskiej na parterze, zostawiając lalkę delfina pod wyłączną opieką podwyższenia.
Podczas wywalczonej przez sierżanta przerwy inspektor Queen krążył pośród swoich ludzi, powtarzając rozkaz dnia.
Epizod z Veliem, który odpowiedział na zew natury, wywołał chwilowy kryzys, ponieważ po upłynięciu wyznaczonych piętnastu minut sierżant się nie pojawił. Minęło pół godziny, a po Veliem nadal nie było śladu. Na zwołanej doraźnie naradzie sztabu wyrażono obawy, że doszło do jakichś nieprawidłowości, i zaczęto planować podjęcie działań naprawczych, kiedy o godzinie 14.35 zaobserwowano przebijającą się przez tłum zwalistą postać sierżanta w stroju Świętego Mikołaja.
– Gdzie byłeś, Velie? – warknął inspektor Queen.
– Jadłem obiad – bronił się gburowato sierżant. – Od samego rana odbywałem karę jak dobry żołnierz, panie inspektorze, ale odmawiam śmierci głodowej, nawet w ramach służby.
– Velie…! – zaperzył się inspektor, lecz zaraz machnął apatycznie dłonią i rzekł: – Ellery, wpuść go z powrotem.
I to było prawie wszystko. Jedyny inny godzien odnotowania incydent miał miejsce o godzinie 16.22. Około piętnastu metrów od eksponatu panny Ypson pewna biuściasta kobieta z czerwoną twarzą wrzasnęła: „Stój! Złodziej! Ukradł mi portmonetę! Policja!”. Ellery natychmiast zawołał: „To jest podstęp! Nie odrywać oczu od tej lalki!”. „To jest Komus przebrany za kobietę!”, krzyknął z kolei mecenas Bondling, kiedy inspektor Queen i funkcjonariusze prowadzili kobietę pod ręce. Teraz jawiła się w pięknym odcieniu koloru fuksji.
– Co wy robicie? – wrzasnęła. – Nie mnie macie aresztować, tylko tego złodzieja, który ukradł mi portmonetkę.
– Nie z nami takie numery, Komus – powiedział inspektor. – Zetrzyj ten makijaż.
– McComas? – zdziwiła się kobieta. – Nazywam się Rafferty i wszyscy dookoła to widzieli. To był grubas z wąsem.
– To jest osobnik płci żeńskiej, panie inspektorze – oznajmiła Nikki Porter po przeprowadzeniu dyskretnego testu naukowego. – Może mi pan uwierzyć.
Jej ekspertyza się potwierdziła. Wszyscy zgodnie uznali, że opisany przez okradzioną panią wąsaty grubas to był Komus, który celowo odwrócił uwagę stróżów prawa w rozpaczliwej nadziei, że powstałe w ten sposób zamieszanie umożliwi mu kradzież lalki delfina.
– Głupota, głupota – mruknął Ellery, obgryzając paznokcie
– Właśnie! – Inspektor uśmiechnął się szeroko. – On goni w piętkę, Ellery. To była jego zagrywka ostatniej szansy. Jest skończony.
– Szczerze mówiąc – przyznała Nikki – jestem trochę rozczarowana.
– A ja raczej zmartwiony – Ellery.
Inspektor Queen był zbyt zaprawionym w bojach pogromcą grzeszników, aby opuszczać gardę w chwili największego rozprężenia. Kiedy o 17.30 zabrzmiały dzwony i tłumy zaczęły się przepychać w stronę wyjść, wyszczekał: „Zostać na stanowiskach! Dalej obserwować tę lalkę!”. Wszystkie ręce były zatem na qui vive nawet wtedy, kiedy dom handlowy już opustoszał. Rezerwiści pracowicie wyganiali ludzi. Ellery, który stał na budce z napisem „Informacja”, wypatrywał wąskich gardeł i machał ramionami.
O godzinie 17.50 parter domu handlowego ogłoszono strefą wolną od działań wojennych. Wszystkich maruderów wyprowadzono już na zewnątrz. Pozostali już tylko uchodźcy, których dzwon ogłaszający zamknięcie sklepu zastał na wyższych piętrach – teraz wylewali się z wind i gęsty szpaler funkcjonariuszy wraz z akredytowanym personelem domu handlowego kierował ich w stronę wyjść. O godzinie 18.05 został z nich już tylko strumyczek, który pięć minut później całkowicie wysechł. W tym momencie personel zaczął się rozchodzić.
– Stać! – zawołał ostro Ellery ze swojego punktu obserwacyjnego. – Zostańcie na miejscach, dopóki nie wyjdą pracownicy!
Ekspedienci już dawno zniknęli.
– Muszę wracać do domu – rozległ się zza szklanych drzwi błagalny głos sierżanta Veliego – i ubierać choinkę. Maestro, niech pan zrobi użytek z klucza.
Ellery wyskoczył z budki i podbiegł do szklanej zagrody, aby uwolnić sierżanta.
– Jutro rano wystąpisz jako Święty Mikołaj przed swoimi dziećmi, Velie? – zakpił funkcjonariusz Piggot, na co sierżant zdołał przepchnąć przez swoją maskę brzydkie słowo, zapominając o obecności panny Porter, po czym żwawo ruszył w stronę męskiej toalety.
– Dokąd idziesz, Velie? – spytał z uśmiechem inspektor.
– Muszę wyskoczyć z tego ślicznego ubranka, co nie? – dały się słyszeć stłumione przez maskę słowa sierżanta, który zniknął pośród gromkiego śmiechu kolegów funkcjonariuszy.
– Nadal zmartwiony, panie Queen? – Inspektor zarechotał.
– Nie rozumiem. – Ellery pokręcił głową. – Proszę, panie Bondling, oto pański delfin, nietknięty ludzkimi rękami.
– Tak. No dobrze. – Mecenas Bondling radośnie wytarł czoło. – Ja też nie twierdzę, że rozumiem, panie Queen. Chyba że mamy po prostu do czynienia z kolejnym przypadkiem rozdmuchanej reputacji… – Nagle ścisnął inspektora za ramię. – Co to za ludzie? – szepnął.
– Spokojnie, panie Bondling – powiedział życzliwie inspektor. – Mają za zadanie przetransportować lalki z powrotem do banku. Zaraz, zaraz! Może lepiej osobiście odeskortujemy delfina do skarbca.
– Odsuńcie ich – powiedział niegłośno Ellery do ludzi z komendy miejskiej, po czym w ślad za inspektorem i panem Bondlingem wszedł do zagrody. Rozsunęli dwie lady i zbliżyli się do podwyższenia. Delfin mrugał do nich przyjaźnie, a oni stali i patrzyli na niego.
– Śliczny diabełek – stwierdził inspektor.
– Teraz wydaje się głupie, że przez cały dzień tak się martwiliśmy – mówił rozpromieniony mecenas Bondling.
– Ale Komus musiał mieć jakiś plan – wybąkał Ellery.
– Oczywiście – potwierdził inspektor. – Przebranie starca. I numer z kradzieżą portmonetki.
– Nie, nie, tato.