Brian McClellan

Krew Imperium


Скачать книгу

słońce.

      Dach pokryty lekko opadającym gontem sięgał wyżej niż większość budynków w Jamie, niemal do wysokości krawędzi Górnego Landfall. Na dachu, na rozłożonym kocu leżał nagi mężczyzna z twarzą przykrytą ręcznikiem, reszta jego ciała kąpała się w słońcu. Skórę, pomarszczoną jak suszona śliwka, miał pokrytą gęstymi i ciemnymi piegami. Był albo ciężko pracującym czterdziestolatkiem, albo osiemdziesięciolatkiem o niespotykanej kondycji. Michel tego nie wiedział, podobnie jak i nikt, kto z nim pracował. Kiedy weszli na dach, gospodarz uniósł ręcznik, po czym ponownie zakrył oczy.

      – Dzień dobry – odezwał się Michel. – Pan jesteś Halifin? – Miał już ze trzy razy okazję poznać Halifina, ale ten nie musiał o tym wiedzieć.

      – Spotkaliśmy się już kiedyś? – spytał golas.

      – Nie – odparł Michel. Nawet nie próbował przedstawić handlarzowi Ichtracii ani jego jej. W tym interesie imiona nie miały znaczenia. – Chcę złożyć zamówienie.

      – Skoro się nie spotkaliśmy, skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? – mruknął Halifin spod ręcznika.

      Michel spiął się mimowolnie, rzucając przez ramię szybkie spojrzenie na garbusa. Dureń nadal uśmiechał się szeroko, ale teraz ściskał w dłoni pistolet. Nie celował w nikogo, po prostu go trzymał. Ichtracia zmrużyła powieki, na co Michel nieznacznie pokręcił głową.

      – Otrzymałem rekomendację.

      – Oczywiście, wszyscy moi nowi przyjaciele są rekomendowani – rzekł Halifin. Pistolet garbusa znikł tak szybko, jakby działo się to za sprawą czarów. – Co mogę dla ciebie uczynić? – Nie dotknął już ręcznika na twarzy ani nie próbował okryć swojej nagości.

      Michel wyciągnął z kieszeni fragment mapy i owinął w adrańskie krana. Podał zwitek garbusowi.

      – Potrzebuję dwanaście skrzyń karabinów Hruscha, dostarczone w to miejsce przed jutrzejszym wieczorem.

      – Jesteś pewien, że się nie znamy? – Ton pytania był niemalże figlarny.

      – Jestem pewien – odpowiedział Michel beznamiętnie. – Czy otrzymam zamówienie?

      Halifin pociągnął nosem.

      – Na karabiny Hruscha jest wielkie zapotrzebowanie. Dynizyjczycy kupują je jak dzieci słodycze. Próbują unowocześnić swoją armię.

      Michel sięgnął do kieszeni i wyciągnął kolejne tysiąc krana spięte mocnym klipsem. Podał je garbusowi.

      – Czy to wystarczy?

      Między garbatym a jego panem nie doszło do wymiany żadnych sygnałów czy znaków, a jednak handlarz ziewnął głośno.

      – Tak, jak sądzę. – Machnął dłonią i garbus podał mu zarówno mapę, jak i pieniądze. Halifin podniósł róg ręcznika jedną dłonią, a drugą rozwinął mapę.

      – Za kamieniołomem Meln-Duna? Pracujesz dla tego starego jastrzębia?

      Michel uśmiechnął się lekko.

      – Czy miejsce dostarczenia stanowi jakiś problem?

      – Nie, żaden. Nikt nie lubi schodzić do katakumb, od czasu gdy Dynizyjczycy oczyścili je w zeszłym miesiącu. To dobre miejsce, by składować broń.

      – Wspaniale.

      Michel uchylił kapelusza i życzył Halifinowi miłego popołudnia. Odmówił zjechania windą z garbusem, odczekał, aż znajdą się z powrotem na ulicy – czy też na tym, co tu uchodziło za ulicę – i odetchnął z ulgą. Poluzował kołnierz i wytarł krople potu z czoła.

      – Czy my właśnie kupiliśmy broń od golasa? – spytała Ichtracia, gapiąc się na drzwi budynku.

      – Owszem – potwierdził Michel, przeliczając jednocześnie w myślach, ile zostało mu jeszcze pieniędzy.

      – Dlaczego kupujemy karabiny dla Meln-Duna?

      – Zastanów się – odparł Michel, myśląc już o następnych etapach swego planu.

      – To tak zrobimy z niego męczennika?

      – Po części tak.

      – Wyjaśnisz mi?

      – Nie. – Zauważył zirytowaną minę Ichtracii i rozłożył ręce. – Rozgraniczanie. Jeśli cię złapią, nie będę musiał się martwić, że kolejne etapy planu otchłań weźmie.

      – Jeśli mnie złapią, to zrobisz najmądrzej, jeśli oddalisz się jak najszybciej – stwierdziła.

      – Pewnie masz rację. Ale przeżyłem tak długo nie dlatego, że byłem nieostrożny. – Pokręcił głową. – Słuchaj, może to zabrzmi niemądrze, ale najlepiej działam, jeżeli nie myślę za dużo o moich planach.

      – Boisz się, że ktoś podsłucha twoje myśli?

      – Trzymam siebie – poklepał się w pierś – tego prawdziwego siebie, pogrzebanego głęboko. Kiedy pracowałem dla Czarnych Kapeluszy, nie wymieniałem imienia Taniela nawet w myślach. Tu nie chodzi o ukrywanie myśli. Chodzi o to, żeby w jak największym stopniu być osobą, za którą uważają mnie inni. Wtedy jest mniej prawdopodobne, że coś się zawali. Już pracujemy tysiąc razy szybciej, niżbym chciał. Ty uczysz się właściwego akcentu przy okazji. Lepiej wracajmy na nasze pozycje i udawajmy, że coś robiliśmy.

      Wrócili do przeczesywania wyznaczonego terenu.

      Michel kazał Ichtracii iść tuż za nim, żeby mogła patrzeć, jak on pracuje, i przywołał na twarz łagodny uśmiech.

      Zaczynał od jednego końca ulicy i szedł ku drugiemu leniwym krokiem. Klepał mężczyzn po ramionach, jakby byli jego starymi przyjaciółmi, delikatnie ujmował kobiety za łokcie, każdemu zaglądał w oczy z miłym uśmiechem i cichym pytaniem.

      – Dzień dobry, szukam kogoś – mówił, wsuwając im w dłonie dwukranowe banknoty. – Ten ktoś nazywa się Mamą Palo. Gdzie mógłbym ją znaleźć?

      „Nie wiem” – słyszał w odpowiedzi. Albo: „Ponoć jest martwa”. I: „Tu jej pan nie znajdzie, wyjechała na północ”. Od czasu do czasu trafiał się ktoś, kto się od niego odwracał albo oddalał pospiesznie, gdy Michel go minął. Bravis zapamiętywał tych ludzi, ale szedł dalej.

      Mijały godziny. Zaczęli właśnie pracować po drugiej stronie ulicy, gdy Michel zobaczył znajomą twarz. Couhila. Sunął przez tłum i machał do Bravisa, cały rozpromieniony.

      – Znaleźliśmy ją! – wyrzucił z siebie, zanim jeszcze znalazł się przy Michelu. – Dahre zwołał zebranie. Musimy wracać.

      Michel przywołał na usta zdumiony uśmiech i subtelnym gestem polecił Ichtracii zapanować nad swoją miną.

      – Szlag, szlag, szlag – mruknął cicho pod nosem.

      Już? Co to miało być za parchate szczęście? Serce biło mu coraz mocniej, w miarę jak niepokój i zmartwienia wypełniały jego myśli. A co, jeśli już ją pojmali? Na otchłań, co, jeśli ją zabili?

      Uśmiechnął się szerzej, gdy Couhila się zbliżył.

      – To wspaniale – oznajmił nieszczerze i ruchem dłoni przywołał Ichtracię. – Wracajmy zatem jak najszybciej.

      Ruszyli za Couhilą z powrotem do kamieniołomu Meln-Duna i biura Dahrego, gdzie zebrała się już cała grupa. W pomieszczeniu panowała nerwowa atmosfera. Dahre uśmiechał się tym zasłużonym uśmieszkiem pełnym wyższości. Michel prawdopodobnie uśmiechałby się tak samo, gdyby był na miejscu brygadzisty. Przez moment zapomniał, gdzie się znajduje, przez kilka chwil to byli dobrzy ludzie, jego sojusznicy, świętujący bliskie zwycięstwo. Michel uchwycił się tego wrażenia, zaakceptował poczucie braterstwa,