Brian McClellan

Krew Imperium


Скачать книгу

z Tobą zeszłego wieczora było wielką przyjemnością. Wybacz mi oszustwo, ale nie czułam się przygotowana do stawienia Ci czoła w bitwie przy takiej nierównowadze sił. Zachowam resztę whisky. Naprawdę liczę na to, że pewnego dnia będziemy miały okazję wspólnie jej się napić, bez względu na wynik naszego kolejnego spotkania.

      Wszystkiego najlepszego

      Etepali

      Vlora zgniotła list i rzuciła na ziemię, po czym złapała w palce grzbiet nosa.

      – Użyła przeciwko mnie mojej własnej taktyki, a ja nawet się nie zorientowałam, póki nie było za późno.

      Usłyszała konie, a kiedy podniosła głowę, zobaczyła zbliżających się Bo i Nilę. Uprzywilejowani zsiedli z wierzchowców. Nila podeszła do Vlory i podniosła wyrzucony list. Przeczytała w milczeniu i podała papier mężowi.

      – Jeśli się roześmiejesz, Uprzywilejowany Borbadorze, strzelę cię w środek twarzy – zapowiedziała Vlora.

      Bo zamaskował rozweselenie kaszlem, po czym splunął.

      – Nigdy bym się z ciebie nie śmiał – zapewnił.

      – To nie jest zabawne.

      – Trochę jest.

      – Nie. Teraz mam najbardziej uznanego generała dynizyjskiego za plecami. Ustawiła się tak, by zablokować mnie na przylądku i sprowadzić sobie posiłki. Co gorsza, przegapiłam wszystkie wskazówki.

      – Wszyscy miewamy gorsze dni – pocieszył ją Bo.

      – Kiedy ja mam gorsze dni, giną ludzie.

      Sabastenien odchrząknął.

      – Pani generał, otrzymaliśmy wiadomość z miasta. Okrzyknęli nas wyzwolicielami i zapraszają cię na spotkanie z burmistrzem.

      – Nie mam na to czasu – oświadczyła Vlora. – Każ ludziom zawracać. Przejmiesz dowodzenie nad połączonymi siłami kawalerii i wyślesz ich w górę rzeki. Sprawdźmy, czy zdołasz wyprzedzić armię Etepali. Zacznij ich nękać. Spowolnij.

      – Ruszamy za nią?

      – Tak. Nie pozwolę, by dostała posiłki. Nie, jeśli jakoś mogę temu zaradzić.

      – Co z jeńcami?

      Rozkaz „ściąć” niemal uformował się na czubku języka Vlory, a ohydne coś ukryte w piersi prawie że wypchnęło słowo z jej ust, ale udało jej się je zatrzymać.

      – Przekażcie ich obsadzie garnizonu w Nowym Adopeście.

      – A miasto?

      – Zabierzcie ich zapasy jedzenia i amunicji. Weźcie wszystko, co może nam pomóc wywalczyć sobie drogę do Landfall.

      Sabastenien otworzył szeroko oczy.

      – Grabimy miasto?

      – Nie grabimy – odpowiedziała Vlora. – Pilnuj ludzi, żeby zachowywali się jak należy, ale zarekwirujcie co się da. Jeśli nie będą się zgadzać, daj sygnał flocie, niech wystrzeli salwę w stronę ich portu.

      Była to druga lekcja, której musiała udzielić i wrogom, i sojusznikom: Fatrastanie nie byli przyjaciółmi. Adrańska armia nie przybyła tu wyzwalać. Przybyli tu, by wykonać zadanie.

      – Do roboty, generale, żebyś w ciągu godziny ruszył na czele kawalerii śladem Dynizyjczyków.

      16

      ROZDZIAŁ

      Michelowi nie podobał się pomysł opuszczenia Jamy. Za sprawą okrutnie pokręconych praw natury i wbrew zdrowemu rozsądkowi Jama stała się dlań najbezpieczniejszym miejscem w całym Landfall. Wspinał się więc, wyrywając z jej cuchnących objęć z prawdziwą niechęcią, po czym dołączył do porannych przechodniów przemierzających płaskowyż, odziany w robotnicze portki z grubej bawełny i kamizelkę. Twarz osłonił słomianym kapeluszem, którego szerokie rondo zapewniało mu cień i zarazem anonimowość. Skierował się na wschód.

      Pozwolił, by tłum ogarnął go i poniósł, co kilka przecznic korygował jedynie kierunek, aż wreszcie trafił do Proctor, nieopodal miejsca, gdzie mieszkała jego matka, zanim agenci Taniela wyprowadzili ją z miasta. Zastanawiał się, nie po raz pierwszy zresztą, gdzie jest i co teraz robi. I czy wybaczyła mu te wszystkie lata, gdy kazał jej myśleć, że jest jednym z Czarnych Kapeluszy.

      Michel wśliznął się do piwnicy sporej kamienicy i ruszył wilgotnym korytarzem, aż dotarł do drzwi po lewej. Jakimś cudem zamek nie był wyłamany, a drzwi wyglądały na nienaruszone. Użył klucza, ukrytego za luźną cegłą, i wszedł do środka.

      Jednoizbowe mieszkanie miało tylko małe okno, niewiele większe niż głowa Michela, powietrze było tu ciężkie i zatęchłe, a do tego pełne pajęczyn.

      Michel potrzebował chwili, by wyciągnąć materac z kąta, przesunąć zakurzony dywan i znaleźć właściwe sęki, których naciśnięcie pozwoliło mu podnieść deski podłogi. Pod nimi ukazał się schowek, na tyle duży, by w razie czego pomieścić człowieka. Teraz jednak krył kilka fałszywych paszportów otrzymanych od Taniela, parę tysięcy krana w gotówce i długi pojemnik na mapy, ukradziony z Domu Yareta po zakończonych sukcesem poszukiwaniach w katakumbach.

      Michel wziął trochę gotówki, paszportów nie ruszył, za to przez godzinę studiował stare mapy podziemi. Kiedy już znalazł to, czego szukał, skopiował fragment jednej z nich, a potem ponownie wszystkie schował i zostawił mieszkanie dokładnie w takim stanie, w jakim je zastał.

      Wrócił do Ognistej Jamy i zabrał Ichtracię z mieszkania, które dzielili, i razem już udali się do kamieniołomu Meln-Duna, by spotkać się z pozostałymi tropicielami.

      Nastroje w grupie panowały dobre i na rozkaz Michela tropiciele ruszyli w głąb Jamy rozdawać łapówki i nasłuchiwać plotek. Michel pobrał od Dahrego zwitek gotówki i bony na racje, po czym poprowadził Ichtracię ulicą biegnącą wzdłuż rzeki, a potem do jednej z kamienic, którą mieli przeszukać. Odczekał w środku kilka minut, obserwując chodnik przez szczelinę w murze budynku.

      – Co robimy? – zainteresowała się Ichtracia.

      – Upewniamy się, że nikt nas nie śledzi.

      – Myślisz, że przyszłoby im to do głowy?

      – Nie – uspokoił ją Michel – ale lepiej sprawdzić, niż potem żałować. No dobrze, wszystko w porządku. Idź za mną.

      Weszli dwa piętra i opuścili kamienicę, wchodząc na pajęczą sieć wiszących przejść. Nawet mając w głowie mapę z kamieniołomu, Michel trzykrotnie się pogubił, zanim doprowadził ich do miejsca przeznaczenia: wysokiego budynku, wciąż niemal w jednym kawałku. W pobliżu samego centrum Jamy.

      – Jesteśmy na miejscu – oznajmił.

      – A co to za miejsce? – zapytała Ichtracia z wyraźnym sceptycyzmem.

      Michel zadudnił w drzwi, otworzył się wizjer i spojrzała na nich para oczu.

      – Byliście umówieni?

      – Nie – przyznał Michel – ale mam to. – Odliczył dokładnie osiemdziesiąt trzy krana w adrańskich banknotach i przysunął je do niewielkiego okienka w drzwiach. Natychmiast zostały pochwycone, a wizjer zatrzaśnięty.

      – To miejsce jest domem najlepszego handlarza broni Palo w całej Fatraście. Nic nie mów, tylko wyglądaj groźnie. – Uniósł palec dla podkreślenia. – Ale niezbyt groźnie.

      Drzwi otworzyły się gwałtownie i powitał ich szeroki uśmiech garbatego Gurlanina. Dwukrotnie skinął im głową.

      – Schodami –