Brian McClellan

Krew Imperium


Скачать книгу

Założę się o zarobki z przyszłego tygodnia, że jest gdzieś tutaj, w Jamie.

      Michel zaczął kręcić przecząco głową jeszcze w trakcie wypowiedzi Dahrego. Zgadzał się z brygadzistą, ale też nie chciał, by naprawdę złapali Mamę Palo. Potrzebował jedynie, by się do niej zbliżyli na tyle, by potem mógł odnaleźć ją same. Nie było więc nic złego w zaciemnieniu sytuacji odrobinę.

      – Z całym szacunkiem, nie zgadzam się. Niebezpieczeństwo może niektórych z nas powstrzymać przed zejściem do katakumb, ale nie bojowniczkę o wolność. Całe jej życie to jedno pasmo niebezpieczeństw. Perspektywa zgubienia się w podziemiach jej nie odstraszy. Musimy zajrzeć pod każdy kamień i do każdego tunelu. Jeśli będziesz miał dodatkowych ludzi, to nawet zorganizować regularne przeczesywanie korytarzy.

      Dahre zmarszczył brwi i przytaknął z oporem.

      Michel jeszcze przez chwilę przyglądał się mapie.

      – Zaczniemy tu – oznajmił, pokazując miejsce położone w niewielkiej odległości od kamieniołomu. – I zaczniemy od przeczesania terenu. Niewielkie łapówki, obietnice pracy i przyszłego bogactwa. A potem podejmiemy szybkie działania na podstawie zebranych tu informacji. Błyskawicznie wpadamy i bierzemy, co trzeba, w ten sposób może uda nam się pochwycić jednego z poruczników albo kogoś, kto będzie wiedział coś więcej na temat miejsca pobytu Mamy Palo.

      – Taką technikę stosowały Czarne Kapelusze – stwierdził Couhila. Z jego tonu wynikało raczej, że chciał okazać się pomocny, ale po tych słowach na twarzach tropicieli pojawiły się gniewne grymasy.

      Michel splunął na podłogę i też skrzywił się z odrazą.

      – Niestety tak. Ci gnoje są dobrzy w takich działaniach.

      – Nie podoba mi się wykorzystywanie ich metod – odezwał się Palo ubrany jak bruduński kupiec.

      – A myślisz, że to Czarne Kapelusze to wymyśliły? – Michel zwrócił się doń napastliwie. – Nie. Od tysięcy lat tak się prowadzi poszukiwania. Jeśli chcesz z tego zrobić kwestię polityczną, proszę uprzejmie, ale może po skończonej robocie. – Obrzucił obecnych spojrzeniem spod ściągniętych brwi. Zauważył przy tym, że Dahre uśmiechał się kpiąco. Brygadzista doskonale wiedział, co Michel robi, i najwyraźniej to aprobował.

      Jakżeby inaczej, to była kolejna robota, którą musiał wykonać.

      – No dobra, zaczynajmy – rzucił Michel. – Jama ma dwadzieścia poziomów, tak? Wy dwoje zacznijcie od najwyższych. Wy troje po prostu od kolejnych poniżej. A wy troje zajmiecie się tymi przy dnie. Ja i Avenya obskoczymy resztę. Pamiętajcie, że nie próbujemy nikogo pochwycić, nie od razu. Teraz zadajemy pytania, puszczamy w obieg trochę monet. Może kilka dynizyjskich bonów na racje. Jeśli na cokolwiek traficie, zameldujecie mnie i Dahremu.

      Tropiciele zaczęli się rozchodzić. Michel poczekał, aż większość opuści biuro, i podszedł do Dahrego.

      – Przepraszam, że tak się panoszę – powiedział cicho. – Nie chciałem w żadnym razie nastąpić ci na odcisk.

      Uprzejmy i miły. To najlepszy sposób, żeby zinfiltrować przeciwnika. Dahre zbył te obawy machnięciem dłoni.

      – Wiesz, co robisz. Ja jestem tylko brygadzistą z kamieniołomu, któremu szef ufa. – Skrzywił się. – Doprowadzisz tę przeklętą sprawę do końca, a jeszcze ci będę w knajpie stawiać. Na otchłań, nawet zasugeruję szefowi, by cię zatrudnił na stałe.

      – Zrobię, co w mojej mocy – obiecał Michel i ruszył do drzwi.

      Odczekał, aż znaleźli się już w pewnej odległości od kamieniołomu i zgubili swych nowych współpracowników, a potem przeciągnął dłońmi po włosach i zgiął się, wpatrzony w pokryty mazią grunt, oddychając głęboko i niepewnie. Powoli porzucił rolę, znikł gdzieś uśmieszek znamionujący pewność siebie i rozważne spojrzenie. Napięcie związane z tym, że cały dzień był praktycznie kimś innym, nagle pochwyciło całe jego ciało dreszczem. Zobaczył, jak drżą mu końce palców.

      – Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jaki jesteś przerażający.

      Michel spojrzał na Ichtracię. Ona też była spięta, jak wcześniej, ale teraz dodatkowo przyglądała mu się z dziwnym wyrazem oczu.

      – Niby ja?

      – Tak, ty. Patrzyłam, jak zakładasz inną osobowość, jakby to był zestaw ubrań. Ściskający dłonie na przywitanie. Pełen ciepła, przyjacielski. Kiedy odkryłam, że nie jesteś tym, za kogo się podawałeś, pomyślałam, że i ja, i Yaret byliśmy głupcami, wpuszczając cię w nasze progi. Ale teraz widziałam, jak pracujesz… – Zaśmiała się cicho i pokręciła głową. – Wiedziałam, że jesteś dobry w tym, co robisz, ale to było absolutnie przerażające.

      Uśmiechnął się w podziękowaniu za komplement, choć wcale nie odniósł wrażenia, że został pochwalony.

      Czuł kwaśny posmak w ustach, którego nie mógł zignorować. Już kiedyś mu się to zdarzyło. Dahre, Couhila, nawet Devin-Mezi. Wszyscy ci Palo pracujący dla Meln-Duna nie byli wcale złymi ludźmi.

      – Lubię Dahrego – przyznał cicho.

      – Wydaje się kompetentny. Ale od razu go ująłeś.

      – Tym bardziej szkoda.

      – Nie chcesz wykonać swojej roboty? – Ichtracia była wyraźnie zdumiona.

      – Tu nie chodzi o to, czego chcę. Muszę to zrobić, więc zrobię. Ale oszukiwanie tych wszystkich ludzi, całymi dniami… – Zamilkł. Chciał powiedzieć, że taka robota odciska swoje piętno, lecz to by było raczej mało empatyczne stwierdzenie, gdy się wzięło pod uwagę, że Ichtracia należała do ludzi, których oszukał. Powoli przywołał maskę na twarz.

      – Może odwalimy trochę roboty w terenie i przekonamy się, czy złapiemy trop Mamy Palo?

      Ichtracia przez chwilę mu się przyglądała. Zauważył, że jego powrót do roli zbił ją nieco z pantałyku.

      – Myślisz, że ją znajdziemy?

      – Musimy. Cały mój plan opiera się na tym, że zdołamy się z nią skontaktować. Ale mamy też co innego do załatwienia.

      – Wrobienie Meln-Duna?

      Michel uśmiechnął się szeroko.

      – W tym cała zabawa.

      13

      ROZDZIAŁ

      Dynizyjska generał zjawiła się dziesięć minut przed czasem. Podjechała do adrańskich linii z gwardią honorową złożoną z trzydziestu żołnierzy i dwóch Uprzywilejowanych. Vlora powitała ją pieszo w towarzystwie Davda, Nili i Bo, podczas gdy Norrine i Buden obserwowali z pewnej odległości, wypatrując wszelkich przejawów nieuczciwej gry.

      Vlora uniosła dłoń w geście powitania. Stała wyprostowana, z szablą u boku i odzyskaną srebrną beczułką prochu przypiętą do munduru. Pozostanie w pozycji stojącej wymagało od niej właściwie wszystkich sił, jakie zostały jej po długim dniu spędzonym na przeglądaniu oddziałów i nowo rozbitego obozu. Po części miała nadzieję, że wroga generał okaże się równie przykra jak jej koledzy i szybko pojawi się pretekst do zakończenia tego bezsensownego spotkania na szczycie.

      Wysiliła się jednak, by uciszyć te negatywne myśli. Za plecami miała dopiero co postawiony namiot dowództwa, a w nim czekały krzesła i przekąski. Żołnierze zaczęli zapalać pochodnie, by przegnać gęstniejący powoli mrok.

      Dynizyjka miała jakieś pięćdziesiąt kilka lat i przysadzistą sylwetkę, na twarzy zaś bliznę przecinającą cały