Brian McClellan

Krew Imperium


Скачать книгу

mogli ściąć tę czwórkę i nawet by się nie spocili. Pozostałych jedenastu mogło jednak stanowić problem.

      – Przepraszam – powiedział, nieznacznie zginając się w ukłonie. Orz mówił, że ukłony są tu ważne. – Ten niewolnik nie może mówić.

      – Ale może odpowiedzieć na pytanie! – ciskała się kobieta z kokiem.

      – Jak? – Styke miał nadzieję, że sama intonacja będzie dostateczną wskazówką, jak oczywiste było to pytanie. Nie mógł nie zastanawiać się nad pochodzeniem tej Dynizyjki. Musiała być szlachcianką, czy też przedstawicielką grupy, która w Dynizie uchodziła za szlachtę. Nieprawe dziecko ważnego Domu może? Wysłana do piechoty, by nabrać rozumu? Nie mogła mieć więcej niż siedemnaście lat, a jednak dorównywała arogancją kezańskim oficerom.

      Wpatrywała się w niego z wściekłością, ignorując pytanie.

      – Przepraszam – powtórzył Ben.

      Sierżant nie wyglądał na zainteresowanego sprzeczką. Odwrócił się do Styke’a z westchnieniem rezygnacji.

      – Ma do tego prawo. Jesteście niewolnikami. – Zarówno jego ton, jak i twarz wyrażały współczucie.

      – Przeprosiłem. – Styke uświadomił sobie, że ściska rękojeść noża, i zmusił się do rozwarcia palców. – Myślę, że powinniśmy na tym zakończyć.

      – Ja…! – Młodej kobiecie przerwało pojawienie się Orza. Człowiek-smok włączył się w konflikt płynnie, stanął między Stykiem a sierżantem w taki sam sposób, w jaki Ben oddzielił Szakala od żołnierzy.

      Sierżantowi nagle rozdęły się nozdrza, a troje żołnierzy natychmiast się cofnęło.

      – Ta własność nie należy do ciebie. – Orz zwrócił się do Dynizyjki niebezpiecznie cichym głosem.

      Sierżant zbladł niczym ściana. Zrobił kilka kroków w tył, kłaniając się przy każdym.

      – Oczywiście, tak, Sługo Boga. Upraszam o wybaczenie.

      Orz obrzucił żołnierzy po drugiej stronie dziedzińca groźnym spojrzeniem, po czym niespiesznie obszedł Szalonych Lansjerów.

      – Czas jechać – powiedział półgłosem, w którym zadźwięczała nuta ponaglenia.

      Wkrótce znów byli na drodze, a gdy tylko znaleźli się za zakrętem i przestali być widoczni z zajazdu, przyspieszyli znacznie zgodnie z sugestią Orza.

      – Co tam się wydarzyło? – chciał wiedzieć człowiek-smok, wyciągając Styke’a na czoło kolumny. Ben znów bezwiednie złapał za nóż. I znów z rozmysłem zmusił się, by puścić rękojeść.

      – Zainteresowali się Szakalem.

      – Nie widują tu zbyt wielu Palo. Kresjanie też trafiają się rzadko, ale każdy widział kiedyś niewolnika i wie, że lepiej ich nie zaczepiać. Palo natomiast? – Orz wyrzucił z siebie litanię słów, których Styke nie znał. – Ci rekruci to nic więcej jak dzieci! – zakończył. – Tylu żołnierzy wysłaliśmy za morza, obniżyli więc wiek poborowych do szesnastu lat. Dla Domów wysyłanie swych co mniej przydatnych członków do piechoty, by zasilili nasze szeregi, bez względu na to, jak bardzo są niewykwalifikowani albo uprzywilejowani, stało się powodem do dumy.

      Czyli Styke nie mylił się w swej ocenie napastliwej Dynizyjki.

      – A skąd wiesz to wszystko?

      – Bo przepytuję każdego karczmarza w każdym mijanym zajeździe. Nie byłem wolny w Dynizie od lat. Potrzebuję informacji. Dlatego tyle mi zajmuje zdobycie zapasów.

      – Czy oni sprawią nam kłopoty?

      – Tylko jeśli pojadą naszym śladem. – Orz zerknął przez ramię.

      – Wycofali się w pośpiechu na sam twój widok.

      – To dobrze. Nawet ślepy zobaczyłby, ile w tobie przemocy.

      – Starałem się panować nad sobą – zaoponował Styke.

      – Jak pies na końcu łańcucha – warknął Orz ze złością. – Niewolnicy nie są tacy niebezpieczni i groźni w swym zachowaniu, Styke. Nawet strażnicy Domów wiedzą, gdzie jest ich miejsce. Nie stawiają się Dynizyjczykom.

      – Jaki pożytek ze strażnika, któremu nie wolno walczyć?

      Orz znów zaklął.

      – To skomplikowane! Gdybym tam stał i rozkazał ci ich zabić, to byłoby do przyjęcia. Ale nie, gdybyś zrobił to sam z siebie.

      – To głupie.

      – Tak się to tu załatwia!

      Styke ugryzł się w język, chciał uniknąć kłótni. To nie był jego kraj. I nie mógł być sobą, jeśli mieli wyjechać stąd żywi.

      – Nie pozwolę, by atakowali któregoś z moich ludzi.

      – Nawet by ocalić pozostałych?

      – Nawet.

      Orz z sykiem wciągnął powietrze, uważnie wpatrując się w twarz Styke’a. Wydawało się, że po kilku krótkich oddechach odzyskał swój zwykły spokój.

      – Jesteś zdumiewający, Benie Styke.

      – Jestem oficerem. Gównianym przez większość czasu, ale zawsze chroniłem moich ludzi przed niesprawiedliwością tyranów. To jedna z moich nielicznych zalet, a w tym wieku na pewno nie zamierzam się zmieniać. – Słowa popłynęły bez zastanowienia i Ben był nawet nieco sobą zaskoczony. Zawsze wiedział, że tak właśnie czuje, jednak ta logiczna część mózgu mówiła mu, że powinien być bardziej elastyczny. Powinien pozwolić, by Szakal wziął baty za wszystkich.

      Ale nigdy nie porzucił swych przekonań, kiedy ważyły się istnienia i losy wojny w Fatraście. Dlaczego zatem tutaj?

      – W porządku – podsumował wreszcie Orz. – Postarajmy się po prostu wyprzedzić znacznie tych żołnierzy. Dotrzemy do miasta na długo przed nimi i znikniemy. Mogą w pewnym momencie plotkować, ale jeśli będziemy przemieszczać się szybko, to nam nie zaszkodzi. – W jego tonie nie było pewności.

      – To takie rzadkie, by niewolnik się bronił?

      – Tak – odpowiedział Orz bez wahania.

      – Dlaczego?

      – Bo są odpowiednio ułożeni. Zanim osiągną jakąkolwiek pozycję, są łamani i kształtowani na nowo. Jeśli nie można ich złamać, to się ich zabija.

      Styke znów ugryzł się w język, żeby nie odpowiedzieć. Gniew wciąż w nim był i ropiał. Obrócił pierścień, by zająć czymś palce i nie sięgnąć po karabin.

      – A co, myślisz, dzieje się z ludźmi-smokami? – zapytał go Orz. – Z ludźmi-smokami, Kościanymi Oczami, Uprzywilejowanymi? Wszyscy są narzędziami państwa. Prawda jest taka, że każdy w Dynizie do kogoś należy. Nawet głowy Domów do cesarza. Niewolnicy spoza granic stoją niżej niż szeregowi członkowie Domu, a to czyni z nich cele.

      – Mogłeś o tym wspomnieć wcześniej.

      – Podróżujecie w towarzystwie człowieka-smoka i Kościanego Oka. Ryzyko, że naprawdę staniecie się celem, nie było duże.

      Styke zacisnął zęby. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Ciekawe, czy magia Ka-poel wypełniała go energią, której nie miał. Prawdopodobnie. Był zmęczony i obolały i definitywnie nie chciał spędzić w siodle kolejnych dziesięciu godzin, zanim przyjdzie czas na sen.

      – W porządku, będziemy dziś jechać do późna. Nie chcę znowu ich spotkać. Musimy wyprzedzić wszystkie pytania.