Brian McClellan

Krew Imperium


Скачать книгу

że przyjedziemy do miasta i popracujemy dla kogoś, komu możemy zaufać, zanim zatrudnimy się u obcych.

      – Mądrze. – Dahre zapukał do drzwi biura. Odpowiedziało mu ostre szczeknięcie, minął więc Michela i Ichtracię i wszedł do środka, gestem wzywając ich za sobą.

      Michel ledwie zapanował nad sobą i nie zbladł w chwili, gdy drzwi się uchyliły. Biuro było przestronne, urządzone w stylu starego świata Dziewięciu, z przyćmionym światłem, puszystymi dywanami i meblami z ciemnego drewna i skóry. Ale wzrok Michela padł najpierw na siedzącą w kącie kobietę i czarne spiralne tatuaże wędrujące w górę jej karku. Nosiła skóry bagiennego smoka i nonszalancko czyściła paznokcie czubkiem kościanego noża, przewiesiwszy jedną nogę przez podłokietnik fotela.

      Kobieta-smok badawczym spojrzeniem obrzuciła Michela, potem Ichtracię i wróciła do swego zajęcia. Michelowi serce waliło jak szalone, modlił się, żeby Ichtracia w żaden sposób nie zareagowała na widok tej niespodziewanej strażniczki. Sam uniósł brew, jak mógłby zrobić to ktoś zaciekawiony, po czym popatrzył na mężczyznę siedzącego za niskim biurkiem z akacji.

      Meln-Dun – Palo po pięćdziesiątce – nosił garnitur uszyty na kresjańską modłę, z kościanymi guzikami i podniesionym kołnierzem. Siedział wyprostowany z gazetą uniesioną do twarzy, jak ktoś krótkowzroczny, kto wzdraga się nosić okulary. Dahre okrążył biurko i wyszeptał coś Meln-Dunowi do ucha. Szef kamieniołomu obrzucił Michela i Ichtracię takim samym taksującym spojrzeniem, jak wcześniej Dahre, a potem zwrócił się w stronę kobiety-smoka:

      – Możesz zostawić nas na moment? To sprawy lokalne.

      Kobieta-smok ani drgnęła.

      – Sprawy lokalne są sprawami Dynizu – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku znad noża.

      Meln-Dun zacisnął wargi.

      – Nie ten rodzaj spraw lokalnych, jeśli łaska.

      Michel uważnie obserwował tę krótką wymianę zdań, zainteresowany dogłębnie relacją Meln-Duna z Dynizyjczykami. Właściciel kamieniołomu wyraźnie był przekonany, że to on tu rządzi, ale kobieta-smok nie podrywała się na jego skinienie. Ciekawe. Powoli, niemal lekceważąco strażniczka wstała i wyszła, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Michel obrócił się, by popatrzeć, jak Dynizyjka idzie galeryjką, i skorzystał z tej okazji, by spojrzeć w oczy Ichtracii. Ta odpowiedziała prawie niedostrzegalnym ruchem głowy.

      Czyli nie rozpoznały się nawzajem.

      – Wy jesteście tymi łapaczami złodziei, o których mi mówiono? – zapytał Meln-Dun. Z szuflady biurka wyciągnął cygaro i zapalił, nie poczęstował jednak ani Michela, ani Ichtracii. – Cieszę się, że znaleźliśmy was przed Dynizyjczykami. – Zawadził przelotnym spojrzeniem o brakujące palce u dłoni Michela i ponownie popatrzył mu w twarz. – Dahre tu ściga problem po Jamie od miesięcy bez żadnych sukcesów. Mam nadzieję, że wy możecie to zmienić.

      – Też mam taką nadzieję. – Michel zdjął kapelusz i ukłonił się Meln-Dunowi, po czym zajął ciepłe jeszcze miejsce kobiety-smoka. Była to mieszanina grzeczności i pewności siebie, która zawsze dawała dobre rezultaty, gdy przychodziło do infiltracji. – Jeśli chce pan kogoś znaleźć, my jesteśmy właściwymi ludźmi.

      Ichtracia oparła się o drzwi i Michel przyłapał Dahrego na wpatrywaniu się w nią, zanim urzędnik podszedł do niewielkiego okienka i mrużąc oczy, wyjrzał na zewnątrz.

      Meln-Dun zaciągnął się kilka razy. Palce drżały mu leciutko. Michel zaczął zastanawiać się, jaką część swojej duszy Dun musiał oddać Dynizyjczykom, żeby zostać królem Jamy.

      – Ciekawi mnie, jak chcecie znaleźć cokolwiek w Ognistej Jamie, skoro jesteście z Brannon Bay. To miejsce jest, jak może zauważyliście, wyjątkowe.

      – Ja jestem stąd – odparł Michel z lekceważącym prychnięciem. – Rodzicie zmarli, gdy byłem chłopcem. Żyłem kilka lat na ulicy, zanim wuj z Brannon Bay nie zjawił się tutaj, by mnie zabrać i dać mi fach. Zgadzam się, że wejście na ślepo byłoby głupotą, ale ja? No cóż, ja znam Jamę. A Avenya szybko się uczy.

      – Nadal ma pan tu jakieś powiązania? – spytał Meln-Dun niemal za szybko.

      – Jak mówiłem, dziecko ulicy – odparł Michel. – Jeśli mam powiązania, to nie rozmawiałem z nimi od czasów sprzed rewolucji.

      – Wspaniale. Potrzebujemy tropicieli, ale bardziej potrzebujemy oczu i uszu bez z góry ustalonych… lojalności w Jamie. Chcę znaleźć kobietę, kogoś w rodzaju lokalnej bohaterki. Nazywa się ją Mamą Palo.

      – Słyszałem to imię. – Bravis podłubał w uchu jedynym małym palcem, jakby nie do końca obchodziła go osoba, o której rozmawiali. – Bojowniczka o wolność, tak?

      – Tak.

      Michel splunął na podłogę.

      – Już miałem z takimi do czynienia. Idealistyczne dupki, wszyscy jak jeden.

      Zza kłębów cygarowego dymu ukazał się uśmiech.

      – Myślę, że pana lubię, panie…

      – Tellurin.

      – Lubię pana, panie Tellurin. Jesteście zatrudnieni, pan i pana przyjaciółka. Omówcie warunki z Dahrem. On dowodzi i już wysłał paru chłopców na poszukiwania w tym zapomnianym przez bogów szczurzym gnieździe.

      – Jutro was z nimi skontaktuję – dodał Dahre, który dotąd kiwał głową do słów swego szefa.

      Michel wstał i poprawił koszulę.

      – Dziękuję panu. Nie pożałuje pan. I skoro już o tym mowa, jak mamy sprowadzić tę damę? W jarzmie i łańcuchach na kostkach?

      – Martwą – oznajmił bezlitośnie Meln-Dun z twarzą nagle zaciętą. – Chcę zabić ją i wszystkich jej popleczników. Czy to będzie problem?

      – Zatem nóż. – Michel zrobił minę. – Cena nieco wzrośnie, szczególnie jeśli jest tak popularna, jak pan mówi, i musimy zniknąć szybko po robocie.

      – Cena nie ma znaczenia.

      – No to mamy umowę. – Michel założył kapelusz i dotknął krawędzi ronda. – Panie? – zwrócił się do Dahrego.

      Dahre wyprowadził ich z biura i ponownie powiódł galeryjką. Michel szedł za nim, ociągając się nieco, patrzył przez ramię na Ichtracię, gdy mijali czekającą kobietę-smoka. Kiedy już zostawili Dynizyjkę za sobą i dotarli do pozostałych biur, Michel pozwolił, by Dahre ich wyprzedził, i spytał cicho:

      – Ta kobieta-smok. Znasz ją?

      – Raczej nie. Ludzi-smoków jest wielu. Nie sądzę, żeby ona mnie poznała.

      – Nic na to nie wskazuje. Ale uważaj.

      – Meln-Dun nie chce, by Dynizyjczycy wiedzieli, że ma problemy z Mamą Palo – stwierdziła.

      Michel powstrzymał pragnienie potarcia bolących kikutów.

      – Odniosłem to samo wrażenie. Musimy wymyślić, jak to wykorzystać.

      – Wydają się strasznie ufni – zauważyła ostrożnie, gdy zbliżali się już do biura Dahrego. Nie pokazywała zdenerwowania, ale jej oczy poruszały się nieco zbyt szybko, jak u kogoś, kto próbuje patrzeć we wszystkie strony naraz.

      – To nie jest polityka wysokiego szczebla – odpowiedział pospiesznie Michel. Będą mieli czas porozmawiać o tym później, ale jeśli mógł jakoś uspokoić Ichtracię, to było warto, bo pomagało jej pozostać w roli. – Tu na dole, między Palo, dostajesz robotę na podstawie uścisku dłoni, skinienia głową albo znając kogoś, kto kogoś zna. Ludzie przechodzą przez Jamę cały czas. Jeśliby ich wszystkich sprawdzali, nie mieliby czasu