Brian McClellan

Krew Imperium


Скачать книгу

Jednak większość Uprzywilejowanych, których spotkałam, nie zniżyłaby się do takich wybiegów.

      Michel zaczął ponownie przymocowywać rękawicę.

      – Przyjaciel Taniela, Borbador, ma mnóstwo sztuczek w zapasie. Przynajmniej tak mówi Taniel. Borbador był ulicznym szczurem, który nigdy jakoś nie przekonał się do kamaryli Uprzywilejowanych. Nie był najsilniejszy ani najmądrzejszy, ale z pewnością najbystrzejszy. Z tego, co mi mówiono, albo się za nim przepada, albo szczerze nienawidzi.

      Ichtracia wróciła na miejsce obok Michela.

      – Zapamiętam to sobie na wypadek, gdybym go kiedyś spotkała.

      – Może się tak stanie – odparł Michel. – Jeśli pogłoski o adrańskiej armii na północy to prawda, Borbador może być z nimi.

      Zerknął ku dziurze w ścianie. Dobiegający stamtąd śmiech przycichł. Michel usłyszał stęknięcie i chichot, i sam się zaśmiał. Sąsiedzi zajęli się czymś innym. Skończył ponownie przyszywać rękawicę i właśnie miał przejść do drugiej, gdy za drzwiami rozległy się kroki. Nastąpiła króciutka pauza i szczeliną pod drzwiami ktoś wsunął kawałek papieru, po czym kroki ruszyły w głąb korytarza.

      Liścik napisany był szyfrem.

      – Meln-Dun szuka ludzi, którzy nie mają powiązań z miastem, do poszukiwań Mamy Palo. Masz spotkanie o trzeciej w kamieniołomie. Kontakt nazywa się Dahre. Zbędny. – Michel przeczytał notkę jeszcze kilka razy, po czym spalił papier w płomieniu lampy nad głową. W jednej chwili liścik zmienił się w dym i popiół. – Wygląda na to, że Szmaragd zrobił, co do niego należało – stwierdził.

      – Nie powinniśmy najpierw skontaktować się z Mamą Palo, zanim podejmiemy pracę dla wroga?

      – Gdybym wiedział, gdzie ją znaleźć, tobym się skontaktował – odparł Michel. – Ale ona się ukrywa.

      – Wykorzystasz zatem Meln-Duna, by ją znaleźć?

      – Skoro mam pod ręką narzędzie, równie dobrze mogę je wykorzystać. Jesteś gotowa?

      Ichtracia z pewnym wysiłkiem przełknęła ślinę, po czym skinęła głową.

      – Dobrze. Ćwicz akcent, ja skończę z rękawicami. A potem pójdziemy na spotkanie.

      Michel i Ichtracia przemierzali sieć uliczek, ścieżek, chwiejnych mostów i skrótów łączących budynki w Ognistej Jamie. Zeszli ku rzece, a potem ruszyli w górę jej biegu do jedynego zakątka ogromnego kamieniołomu, który wciąż jeszcze dostarczał kamienia pod budowy.

      Produkcyjna część kamieniołomu oddzielona była od reszty wysokim płotem. Michel odnalazł bramę otwartą na ulicę i zebrany tłum. Z wysokości wapiennej kolumny przemawiał do ludzi mężczyzna, który chyba był brygadzistą, towarzyszyło mu dwóch opryszków z solidnymi pałkami. Michel zaczął przepychać się skrajem tłumu, ani na chwilę nie wypuszczając z uścisku ramienia Ichtracii. Przeszli przez bramę i dalej, do jednego z drewnianych magazynów wciśniętych w kąt kamieniołomu.

      Słońce stało bezpośrednio nad nimi, widoczne doskonale w szerokiej przerwie pomiędzy końcem zabudowań Palo a granicą Ognistej Jamy. Michel osłaniał oczy, póki nie dotarli do drzwi budynku, gdzie mieściły się biura. Tam uchylił grzecznie kapelusza strażnikowi z pałką. Odchrząknął i wszedł w rolę.

      – Przyszliśmy w sprawie pracy – oznajmił w palo z północnym akcentem. Przyjął postawę pewnego siebie mieszczucha, ramiona miał rozluźnione, oczy na wpół przysłonięte powiekami, lecz czujne, mówił tonem uprzejmym, w którym słychać było jednak twarde nuty.

      Straż przy drzwiach pełniła młoda kobieta ze zniszczoną twarzą, usianą starymi bliznami.

      – Jak każdy. – Machnęła pałką. – Zatrudnią jedynie trzydziestu nowych, żeby wypełnić rozkazy Dynizyjczyków, więc powodzenia.

      – Nie – powiedział Michel. – Nie takiej pracy. Mam spotkanie z Dahrem.

      Wartowniczka uniosła brew.

      – Jasne. Wejdźcie do środka, na piętrze pierwsze drzwi po lewej.

      Michel ruchem głowy nakazał Ichtracii iść za sobą. Weszli do obszernego pomieszczenia rozbrzmiewającego brzękiem i zgrzytem narzędzi, którymi kamieniarze nadawali blokom granitu tysiące różnych kształtów, oraz krzykami brygadzistów organizujących grupy, które ciągały skończone produkty ku rzece. Żelaznymi schodami zamontowanymi przy ścianie Michel i Ichtracia wspięli się na górę, gdzie duże biura zwisały z potężnych belek nad warsztatem kamieniarskim, kołysząc się przy tym niebezpiecznie. Michel śmiało podszedł do pierwszych drzwi i załomotał w nie pięścią, po czym oparł się swobodnie o ścianę i począł przyglądać się pracy kamieniarzy poniżej.

      Na pierwszy rzut oka nic tu nie odbiegało od normy. Kamieniarze robili, co do nich należało pod czujnym okiem brygadzistów, wprawdzie na hali można było dostrzec kilku zbirów z pałkami, ale ci wydawali się bardziej zainteresowani obserwowaniem drzwi niż pilnowaniem jakiegokolwiek kodeksu pracy. Michel zauważył jednego Dynizyjczyka w morionie i napierśniku, który stał na baczność na wychodzącej z biur galeryjce.

      – Kto tam? – odezwał się jakiś głos w odpowiedzi na pukanie.

      – Jestem Tellurin – odparł Michel. – Mam spotkanie z Dahrem.

      Coś zaszurało, najpewniej odsuwane krzesło.

      – Myślałem, że będzie was dwoje. – Łysa głowa wychynęła zza drzwi. – A. No i jest was dwoje.

      – Tellurin i Avenya – przedstawił ich Michel. – Dostaliśmy polecenie, by tu przyjść i rozpytać o robotę.

      – Jesteście łapaczami złodziei z Brannon Bay? – Dahre obrzucił ich taksującym wzrokiem i zdawało się, że Ichtracia zrobiła na nim większe wrażenie niż Michel. W przebraniu czy nie, otaczała ją ta charakterystyczna aura osoby budzącej respekt.

      Na aprobujące kiwnięcie głowy Dahrego Michel odpowiedział wymuszonym uśmiechem.

      – To my.

      – Dobrze, dobrze. – Dahre wyszedł z biura, zamykając za sobą drzwi, i uścisnął dłonie obojgu. Sprawiał wrażenie jowialnego człowieka, z pewnością nie kogoś, komu Michel chciałby wbić nóż w plecy. Tym bardziej szkoda.

      – Chodźcie za mną, znajdziemy szefa.

      Gdy tylko Dahre się odwrócił, Michel wymienił z Ichtracią pospieszne spojrzenia. Nie planował spotkać się z Meln-Dunem. Z którymś z poruczników – owszem, ale nie z samym Meln-Dunem. Tamtemu musiało bardziej zależeć na pozbyciu się Mamy Palo, niż Michel przypuszczał. Dahre powiódł ich zygzakiem przez biura, wszedł na galeryjkę ciągnącą się wzdłuż ściany budynku, kierując się do pomieszczeń na jej końcu.

      – A co was sprowadza z Brannon Bay? – zagadywał przez ramię. – Większość ludzi wyjeżdża z Landfall, a nie przyjeżdża.

      – Brak pracy – odpowiedział Michel. – Miasto pełne jest uchodźców, spekulacje dotknęły każdą branżę.

      – Dla łapaczy złodziei powinno być roboty w bród.

      – Powinno. – Michel postarał się, by w jego głosie zabrzmiała nuta irytacji. – Każdy chce kogoś znaleźć. Ale nikt nie chce za to płacić.

      – Ta, ta – zaśmiał się Dahre. – Tak to już jest. Wierzcie albo nie, ale Dynizyjczycy są dla nas dobrzy.

      Michel nie potrafił powiedzieć, czy Dahre miał na myśli Palo, czy ludzi Meln-Duna. Zapewne jednych i drugich.

      – Musieliśmy potroić wielkość kamieniołomu od czasu