Brian McClellan

Krew Imperium


Скачать книгу

zaśmiał się nerwowo.

      – Nie to miałem na myśli.

      7

      ROZDZIAŁ

      Michel stał na południowym obrzeżu Ognistej Jamy i próbował zignorować potworny ból w prawej dłoni. Kikuty, teraz już dwa, płonęły żywym ogniem i Michel potrzebował aż kilku łyków najpodlejszej whisky Palo, by móc choćby myśleć. I chociaż wciąż jeszcze czuł, że palec serdeczny utracił bardzo niedawno, i ból ponownie otwartej rany po małym palcu, to oba kikuty zostały umiejętnie potraktowane stosowną dawką magii i farb z zestawu do malowania. Rany wyglądały na wyleczone co najmniej przed rokiem, po sińcach wokół kłykci nie został żaden ślad. Nigdy jeszcze Michel nie posunął się tak daleko, by wejść w rolę. Miał tylko nadzieję, że było warto. Dynizyjczycy szukali mężczyzny z raną po obciętym przed miesiącem małym palcu, a nie z zaleczonymi kikutami po stracie dwóch.

      Odetchnął głęboko, próbując wypchnąć ból z umysłu, i nozdrza wypełnił mu znajomy smród śmieci, szczyn, gówna i potu, który unosił się nad Jamą w upale popołudnia. Do tej mieszaniny dołączył zatęchły odór spalonych nieczystości i drewna, pozostałości po pożarach wznieconych przez buntowników w czasie oblężenia Landfall. Michel nie odwiedził właściwie Jamy od czasów poprzedzających inwazję. Czarne Kapelusze nigdy nie schodziły tu w pojedynkę, a i całymi oddziałami też rzadko. Nawet dla kogoś takiego jak on, kto miał przyjaciół rozrzuconych po tych przepastnych slumsach, oznaczałoby to, że byłby zdany jedynie na siebie.

      Teraz, gdy podawał się za czystej krwi Palo, powinien bez większego problemu poruszać się w plątaninie korytarzy i sieci przejść, które w Jamie pełniły funkcję ulic.

      Za plecami Michela Ichtracia wpatrywała się w głąb Jamy z nieznacznym obrzydzeniem. Jej obecność stanowiła ryzyko. Jeśli znaleźliby się w prawdziwym niebezpieczeństwie, niewątpliwie bez chwili wahania uciekłaby się do magii, a tym samym wymalowała wielki czerwony wykrzyknik nad ich głowami dla każdego Kościanego Oka i Uprzywilejowanego w mieście.

      Swoje przebranie przyjęła całkiem dobrze. Sądził, że obcięcie włosów i złagodzenie jej rysów osłabi nieco wrażenie, jakie wywierała. Ale jeśli już, to zabiegi Bravisa jeszcze je wzmocniły. W luźnych spodniach, bawełnianej koszuli i kamizelce blada skóra Ichtracii i pewność siebie czyniły z niej doskonałą kobietę interesów z północy. Kogoś, kto był przyzwyczajony do biur fabrycznych czy budynków rządowych, ale też i do wydawania rozkazów. W każdym razie Michel miał nadzieję, że to widzą właśnie ludzie, którzy na nią patrzą.

      – Ludzie mieszkają tam w dole? – spytała Ichtracia, wyciągając szyję, by zyskać lepszy widok na gigantyczny kamieniołom, spowijający gniazdo pozlepianych z kawałków budynków.

      – Nie widziałaś Jamy wcześniej? – zdziwił się Michel.

      – Przejeżdżałam obok w powozie. Nigdy nie zatrzymałam się, by obejrzeć to miejsce.

      – Nie słyszę zachwytu.

      – Jestem przekonana, że w Dynizie też mamy slumsy. Nigdy ich nie widziałam.

      Michel otworzył usta, ale Ichtracia nie dopuściła go do słowa.

      – Jeśli raz jeszcze zapytasz mnie, czy jestem pewna, to zepchnę cię z krawędzi tej dziury. Dopiero co kazałeś mi odciąć swój przeklęty palec, żeby dopełnić przebrania! Poradzę sobie ze slumsami i kilkoma niebezpiecznymi Palo.

      Zamknął usta z kłapnięciem.

      – Zrozumiałem. Jesteśmy umówieni na spotkanie. Idziemy?

      Zeszli po wykutych w ścianie stopniach, nazywanych Południową Drabiną. Biegnące zakosami schody były na tyle strome, że gdy znaleźli się na dole, Michela straszliwie bolały golenie. Górujące nad nimi budynki, wzniesione właściwie jedne na drugich, przesłaniały słońce i blokowały znaczną część południowego upału, u stóp Drabiny było więc chłodno, ciemno i bardzo wilgotno. Smród spalenizny unosił się tu tak silny, że Michela rozbolała głowa. Zastanawiał się, jak Palo mogli wciąż mieszkać w tym miejscu.

      Powietrze było gęste, niemal dławiące, i Michel zmusił się do oddychania, żeby nie zawładnęła nim klaustrofobia. Ichtracia zmrużyła oczy, zacisnęła zęby, jednak ani słowem nie skomentowała atmosfery na dnie Jamy.

      Michel obawiał się, że po pożarach slumsy zostaną opuszczone, że większość populacji Palo zostanie zrekrutowana do pracy dla Dynizyjczyków albo ucieknie przed zamieszkami, albo po prostu wyjedzie. Ale podstawa Drabiny była zatłoczona jak zawsze i ludzie potrącali go, mijając. Wydawało się, że nikt nie zwraca większej uwagi ani na niego, ani na Ichtracię, aczkolwiek nie zrobili jeszcze dziesięciu kroków, a już musiał odmówić trzem różnym sprzedawcom ulicznym, którzy oferowali mu niezidentyfikowane mięso, na wpół zgniłe warzywa i używane buty, prawdopodobnie zdjęte z nóg martwego adrańskiego najemnika.

      Michel ruszył w głąb Jamy spokojnym krokiem, dostosowując się do rytmu tego miejsca ze zdumiewającą łatwością. Przybrał surową minę mówiącą „nie odzywaj się do mnie” i wysunął przed siebie ramię, by rozcinać ciżbę niczym nożem. Zatrzymywał się raz za razem, by sprawdzić, czy Ichtracia wciąż idzie za nim. Od razu rzucało się w oczy, że nie jest przyzwyczajona do poruszania się w tłumie. Nic dziwnego, w końcu to ludzie zawsze poruszali się dla niej i z jej polecenia. Popychano ją i potrącano tak często i mocno, że w pewnej chwili niemal upadła w brud ulicy. Michel wreszcie cofnął się do niej i stanął obok. Natychmiast zauważył, że Ichtracia w złości sięga do kieszeni. Złapał ją za rękę.

      – Twoje rękawice – szepnął, pociągając dziewczynę za sobą. – Masz je w kieszeni?

      – Tak.

      Zaklął cicho.

      – To najlepszy sposób, by pozwolić je sobie ukraść.

      – Nie mogłam zostawić ich w pokoju.

      Michel wciągnął Ichtracię w zakamarek między dwoma budynkami i zsunął torbę z ramienia.

      – Włóż je tutaj. Bardziej prawdopodobne, że ktoś wyciągnie ci rękawice z kieszeni, niż zerwie mi torbę z ramienia.

      – Chcę je mieć w zasięgu ręki – zaoponowała, ale jej ton był raczej proszący, a nie rozkazujący. Widział, że już wyczuwała to miejsce, przekonywała się, dlaczego nawet po dekadzie wysiłków Lindet to wciąż była cuchnąca dziura.

      – Masz dodatkową parę schowaną w podeszwach butów, prawda?

      – Tak, ale…

      – Nie możemy ryzykować, że ktoś ukradnie ci rękawice i sprzeda je Sedialowi – powiedział cicho, z naciskiem. – Powiedz mi, czy zawahałby się choć przez moment, zanim wmaszerowałby tu z całą armią, by cię znaleźć, bez względu na koszty?

      Widział, jak pulsuje jej tętniczka na skroni. Wreszcie Ichtracia wyciągnęła z kieszeni zwinięte rękawice i wsunęła na dno torby Michela.

      – Następnym razem, gdy będziemy sami, nauczę cię sztuczki, którą pokazał mi Taniel. Jego przyjaciel tak chowa rękawice, żeby mieć je pod ręką.

      Ichtracia skinęła głową. Sprawiała wrażenie chorej i Michel starał się nie czerpać z tego tej odrobiny satysfakcji, jaka pojawia się, gdy ktoś udowodnił swoje racje.

      Tak, chciał jej powiedzieć, tak czuje się człowiek bezradny, jak reszta z nas. Ale mądrze zachował tę opinię dla siebie.

      Im głębiej wchodzili, tym wyraźniej Michel widział, że nie tylko pożary zmieniły Ognistą Jamę. Slumsy zalewała dynizyjska propaganda.