Brian McClellan

Krew Imperium


Скачать книгу

patrzył, jak dwa oddziały dynizyjskiej piechoty morskiej brną przez strumień, tak blisko, że niemal mógłby ich dotknąć. Żołnierze sprawiali wrażenie czujnych i uważnych, a każdy z nich spoglądał w innym kierunku, by nikt nie zbliżył się do nich niezauważony, podczas gdy dwóch na czele tropiło lansjerów Styke’a przez błoto, wodę i skały.

      Ben przywarł plecami do kamiennej formacji, jednej z tych, które sterczały ostro z bagien. Nie wydał ani dźwięku, nawet nie odetchnął. Znajdował się zbyt blisko. Spojrzenie jednej z żołnierzy prześliznęło się nad jego głową i Dynizyjka dźgnęła bagnetem rośliny, mijając kolano Styke’a o cale. Chwilę później ostatni z żołnierzy zatrzymał się tuż obok Bena. Powiedział coś po dynizyjsku, obrócił się przodem i zaczął rozpinać spodnie.

      W imię zasadzki Styke był gotów znieść wszelkiego rodzaju robactwo, ale nie zamierzał w żadnym razie pozwalać, by ktoś na niego naszczał. Stęknął cicho, błysnął nóż i gardło Dynizyjczyka zostało rozpłatane, zanim tamten powiedział choćby słowo. Ben wyskoczył z podszytu, kiedy jego pierwsza ofiara zwalała się na ziemię. Przebił kolejnego żołnierza, trzeciemu też poderżnął gardło, po czym cofnął się o dwa kroki, zanim reszta oddziału odwróciła się, by stawić mu czoła.

      – Teraz! – ryknął i skrył się w zaroślach.

      Dwadzieścia karabinów, ukrytych nieco dalej w górę strumienia, wystrzeliło jednocześnie, ścinając oddziały piechoty. Styke nasłuchiwał świstu kul – jedna uderzyła w skałę zaledwie stopę od jego głowy – a gdy umilkły, odliczył do dziesięciu i wyszedł z ukrycia.

      Tylko sześciu żołnierzy pozostało na nogach. Lansjerzy spadli na nich, wymachując karabinami i nożami. Trzeba było jednak przyznać, że Dynizyjczycy nie poddali się bez walki. Ranni co do jednego, zwarli szyk i odpowiedzieli ogniem, a potem zaczęli używać bagnetów. Styke liczył, że odwrócą się i wycofają ku niemu, ale żaden tego nie zrobił.

      Resztki oddziału broniły się może minutę, zdołali jednak zranić czterech lansjerów, a dwóch z tych czterech leżało na ziemi. Ben dołączył do towarzyszy i zatrzymał się jedynie na moment przy poległym Dynizyjczyku, by wytrzeć ostrze z krwi.

      – Nie mamy czasu – szczeknął. – Naszym śladem idzie co najmniej sześć takich oddziałów. Szakal, bierz konie. Sunin, opatrz rannych. Musimy zachować przewagę nad tymi skurwysynami albo to bagno stanie się naszym grobem.

      Rzucili się wykonywać rozkazy, a Styke gwizdnął przeszywająco. Chwilę później Ka-poel i Celine wyłoniły się spomiędzy drzew. Celine popatrzyła na ciała jak dziecko, na którym połamane lalki nie robią żadnego wrażenia. Ka-poel przyglądała się efektom potyczki z o wiele chłodniejszym, niemal naukowym podejściem.

      – Jeśli jeden z nich jeszcze dycha, musi mówić – oznajmił Styke. – Możesz to zrobić?

      Ka-poel zamachała rękami.

      Myślałam, że nie lubisz moich metod – przetłumaczyła Celine.

      – Nie lubię. Ale teraz muszę utrzymać się przy życiu.

      Ka-poel wywróciła oczami i ruszyła ku Dynizyjczykom. Sprawdziła trzech, zanim wreszcie kucnęła przy jednym z nich – mężczyźnie o wychudłej, niemłodej twarzy doświadczonego weterana. Usta miał pełne krwi, zęby zaciśnięte, ale szczerzył się do nich buńczucznie, przytrzymując jelita, które wypadły z wielkiej rany brzucha. Ka-poel zamoczyła palce w jego krwi i dotknęła nimi policzków i czoła żołnierza. Wiarus zmrużył oczy, po czym nagle otworzył je szeroko i ze zrozumieniem. Zaczął dygotać, szarpiąc przy tym brzuch, jakby chciał przyspieszyć własną agonię.

      – Wygląda na to, że wiedzą, do czego zdolne jest Kościane Oko – mruknął Styke. Spojrzał przez ramię, by upewnić się, że lansjerzy wykonują jego rozkazy. Już prowadzili konie z kryjówki z powrotem do strumienia. Ka-poel przycisnęła dwa palce do gardła umierającego żołnierza. Opór Dynizyjczyka zelżał, oczy stały się szkliste. Kiwnęła głową.

      Styke klęknął obok, popatrzył na konającego wiarusa, a nozdrza miał pełne miedzianej woni magii Ka-poel.

      – Rozumiesz mnie? – odezwał się w palo, dorzucając po dynizyjsku te słowa, które znał.

      – Tak – odpowiedział żołnierz.

      – Dobrze. Ilu waszych idzie naszym śladem?

      – Dziewięć oddziałów.

      – A ilu jest żołnierzy w dynizyjskim oddziale?

      – Osiem do dziesięciu – odpowiedzi były mechaniczne, wygłaszane po dynizyjsku tym dialektem, który brzmiał jak palo z dziwnym akcentem.

      – Jakie macie rozkazy?

      – Zabić was. Pojmać kilkoro. Dowiedzieć się, dlaczego tak niewielka grupa wylądowała na naszej ziemi.

      – Wasze okręty dalej ścigają nasz?

      – Tylko eskorta. Okręt liniowy wróci do portu i zawiadomi władze o możliwej inwazji.

      – Dwudziestu osób?

      Oczy żołnierza nie miały żadnego wyrazu.

      – Jesteśmy bardzo ostrożni. Nasz kraj nie jest teraz najlepiej broniony.

      Styke próbował wymyślić kolejne pytanie, na które zwykły żołnierz mógłby znać odpowiedź. Ostatnie, co powiedział Dynizyjczyk, brzmiało pokrzepiająco, ale Styke był zbyt mądry, by wierzyć przeciwnikowi na słowo. „Niebroniony najlepiej” można było różnie tłumaczyć, szczególnie biorąc pod uwagę siły, z jakimi Dyniz dokonał inwazji.

      W każdym razie znaczyło to przede wszystkim, że ktoś dowie się o tym, że Styke stanął na tutejszym brzegu. Czy Dynizyjczyków obejdzie ta informacja na tyle, że zjawią się tutaj, by sprawdzić, co się dzieje, to była całkowicie inna kwestia. Niemniej musieli się spieszyć.

      – Jak daleko za nami jest reszta twoich towarzyszy?

      Pot wystąpił na czoło żołnierza. Dynizyjczyk umierał, i to szybko. Styke nie wiedział, jak długo Ka-poel utrzyma wiarusa przy życiu.

      – Nie wiem. Rozproszyliśmy się, by was pojmać. Inni mogą właśnie zachodzić was z flanki.

      – Zasraństwo – zaklął Styke i wstał, unosząc głowę do nieba. – Musimy znaleźć ten szlak, zanim zacznie się ściemniać – krzyknął. – Uformujcie szyk, bądźcie gotowi do drogi. Chcę…

      Przerwało mu ochrypłe krakanie kruka, dźwięk powtórzył się zaraz, tym razem nieprzyjemnie przeciągnięty. Ben zatrzymał się i poszukał wzrokiem Szakala.

      – Słyszałeś?

      Szakal skinął głową skonsternowany.

      – To sygnał Markusa.

      – Znaczy, że wróg po naszej lewej został unieszkodliwiony – doprecyzował Styke, nie kryjąc zdumienia.

      – Zgadza się.

      – Przez samego Markusa?

      – Nie jestem pewien – przyznał Szakal. – Mam iść go poszukać?

      Styke poczuł, jak ściska mu się żołądek. Coś tu było nie tak, ale nie mógł dojść do tego, co właściwie.

      – Nie możemy zwlekać. Jeśli lewą flankę mamy czystą, nie zaszkodzi szybko dotrzeć do drogi. Markus nas dogoni. Dosiądźcie koni – polecił Ka-poel i Celine. Gdy tylko dziewczynka odwróciła się plecami, przykląkł przy przesłuchiwanym żołnierzu i szybko skrócił jego męki.

      – Ben – odezwał się Szakal.

      – Co jest? – Styke spojrzał na towarzysza. Palo zamarł, czujny niczym pies z nadstawionymi uszami. Styke złapał za nóż i obrócił się, podążając spojrzeniem w tym samym kierunku, w