Brian McClellan

Krew Imperium


Скачать книгу

tak pozwolił Celinie tłumaczyć.

      To wygląda jak Dorzecze Tristan.

      – Czyż nie? – Styke poczuł, że coś mu wleciało do ust, i wypluł to natychmiast. – Takie same gówniane drzewa i robale, i węże, i… – Zamilkł, zauważywszy ślepia kolejnego smoka bagiennego, który przyglądał im się z odległości jakichś czterdziestu stóp. – Ale smoki bagienne wyglądają troszkę inaczej. Uważaj na nie. Te większe nie zawahają się zaatakować człowieka, a bywa, że i konia.

      Ka-poel wywróciła oczami.

      Wiem – Celine przetłumaczyła kolejny gest.

      – Prawda. Wyrosłaś w tej zasranej dziurze. – Styke nie przestawał się rozglądać. Mimo podobieństw miejsce znacznie różniło się od Dorzecza Tristan w Fatraście. Tamto bagnisko było płaskie i porośnięte gęstą, niemalże nieprzebytą roślinnością, to zaś usiane sterczącymi skałami, od wielkich głazów po straszliwe iglice, wznoszące się ponad wierzchołki potężnych cyprysów. Jeszcze nie rozpoczęli swej podróży w głąb lądu, a Styke już mógł powiedzieć, że rzeki na ich drodze będą głębokie, niziny nieprzewidywalne, a teren trudny dla wierzchowców. – Po prostu wypatruj smoków bagiennych – powtórzył tylko, zawrócił i ruszył przez wodę do łodzi, którymi przypłynęli.

      Odchrząknął głośno i gestem wezwał do siebie ludzi. Obrzucił ich długim, surowym spojrzeniem, gdy zabezpieczyli konie, odłożyli sprzęt i podeszli do niego. Odetchnął. Dwudziestu. Ponad sto mil nieprzewidywalnych bagien. To będzie straszna wędrówka.

      – No dobra, plan jest następujący. Niektórzy z was już pewnie słyszeli. Wylądowaliśmy, ponieważ alternatywą był powrót z kapitan Bonnie do Starlight i stamtąd raz jeszcze płynięcie na spotkanie z Ibaną. – Kiwnął dłonią na Celine. – Daj tu te mapy – polecił i ponownie zwrócił się do lansjerów. – Lądem mamy szansę dotrzeć do Ibany szybciej niż za trzy przeklęte tygodnie.

      Ktoś kaszlnął.

      – Kto to? – spytał Styke ostro. – Zac? Mów.

      Zac odkaszlnął raz jeszcze i rozejrzał się po towarzyszach z zażenowaniem. Próbował uzyskać poparcie od brata, ale Markus tylko pokręcił głową.

      – Eem, Ben – odezwał się wreszcie Zac. – Czy tak wygląda cała ta dzicz?

      – Z tego, co wiem, tak.

      – Nie ma szans, żebyśmy przebyli sto mil w czasie krótszym niż dwadzieścia dni. Nie w takim terenie.

      Styke wziął pokrytą woskiem skórzaną tubę, którą Celine ukradła kapitan Bonnie, i zdjął pokrywkę. Przez chwilę przeglądał zawartość, póki nie znalazł tego, czego szukał. Delikatnie rozpostarł mapę na brzegu łodzi, a wszyscy skupili się wokół niego. Mapa przedstawiała północno-wschodni region Dynizu nazywany Zębatymi Mokradłami.

      – Jesteśmy tu. – Wskazał zatoczkę bez nazwy. – Punkt spotkania jest tutaj. – Na mapie odległość wyglądała na niewielką, ale Zac miał rację, w tych warunkach pokonanie tej trasy było prawdziwym wyzwaniem. – Widzicie to?

      Kilku mężczyzn pochyliło się nad mapą, mrużąc przy tym oczy.

      – Czy to droga? – upewnił się Markus.

      – Tak, trakt nadbrzeżny, który prowadzi przez Mokradła.

      – Ta mapa ma sto lat – przypomniał cicho Szakal. – Czy ta droga w ogóle tam jest?

      Lepiej, żeby była, pomyślał Styke. Ten plan wydawał się mniej szalony na pokładzie „Hyzu”.

      – A dlaczego miałoby jej nie być? Kiedy już znajdziemy się na utwardzonej powierzchni, będziemy mogli narzucić ostre tempo i spotkać się z resztą lansjerów. Po drodze będziemy musieli minąć kilka niewielkich miast. W najgorszym przypadku nałożymy zbroje i się przebijemy.

      Rozległy się pomruki pełne namysłu, Styke popatrzył po towarzyszach i zobaczył, że jego plan zaczyna zyskiwać ich aprobatę. On sam nie był przekonany. Myślał właściwie, że to może być jeden z jego głupszych pomysłów. Ale liczyło się to, że wskazał lansjerom cel. Z innymi problemami będzie sobie radził, gdy się pojawią.

      Styke zwinął mapę i schował do tuby trzymanej przez Celine.

      – Pilnuj tego – polecił dziewczynce. – A reszta… dokończcie ładowanie sprzętu, siodłajcie konie i bądźcie gotowi do wymarszu. Chcę oddalić się od brzegu najszybciej jak to możliwe.

      Lansjerzy natychmiast rzucili się do pracy, Styke ruszył zaś w stronę Amreca, żeby raz jeszcze sprawdzić, czy wszystko w porządku, potem zamierzał upewnić się, że wierzchowce Celine i Ka-poel też zostały dobrze okulbaczone. Nie minęła godzina, a niewielki oddział stał w gotowości. Styke rozkazał pociągnąć łodzie w górę strumienia i wywrócić je do góry dnem i wtedy usłyszał, że ktoś go woła. Obrócił się. Celine stała na tej samej skale, z której Ben wcześniej obserwował ucieczkę „Hyzu”.

      Styke dołączył do niej i natychmiast zobaczył, w czym problem. Niedaleko brzegu, tam, gdzie „Hyz” ich wysadził, teraz rzucił kotwicę wielki okręt Dynizyjczyków. Na pokładzie zaroiło się od żołnierzy i żeglarzy, wojsko ładowało się do szalup dziesiątkami. Pierwsza szalupa została spuszczona na wodę. Potem druga. I trzecia.

      Ben spodziewał się, że jedna z fregat wyśle na ląd niewielką grupkę, żeby sprawdziła, co się dzieje. Ale ten gigant liniowy wysyłał na ląd co najmniej sześćdziesięciu żołnierzy morskiej piechoty. Szaleni Lansjerzy musieli oddalić się od wybrzeża, i to jak najszybciej.

      – To coś złego? – chciała wiedzieć Celine.

      Styke delikatnie opuścił dziewczynkę na ziemię, ku czekającym już lansjerom.

      – Tak – odpowiedział. – To coś bardzo złego.

      3

      ROZDZIAŁ

      Vlora stała tyłem do wejścia do namiotu, bezmyślnie kartkowała stary dziennik, który wydobyła z dna kufra podróżnego zaledwie przed chwilą. Kiedyś dziennik miał bardzo ozdobne zamknięcie, ale odpadło gdzieś w trakcie tysięcy mil podróży. Czarna skórzana okładka była mocno wytarta, strony pożółkły od wilgoci i upływu czasu, a wyszyta na okładce łza Adro stała się ledwie widoczna.

      Dziennik należał do Tamasa i zawierał mieszaninę dat, notatek i wspomnień, obejmujących niemal dwie dekady. Spomiędzy stron sterczały stare listy od jego dawno zmarłej żony. Vlora przewracała kartki z należytą ostrożnością, zerkając na daty i litery. Większość z notek została skreślona przed jej urodzeniem.

      Ktoś chrząknął za jej plecami. Podeszła do pryczy i położyła tam dziennik, a potem odwróciła się w stronę przybyszy, którzy zebrali się tu na jej prośbę. Każdy ruch niósł ból i Vlora traktowała siebie równie delikatnie jak stary dziennik. Nie zamierzała nikomu pokazywać, jak bardzo jej ciało zostało pokiereszowane. Ten wysiłek niemal ją rozbawił. Proszę, oto stanęła naprzeciw swych najbardziej zaufanych towarzyszy i przyjaciół, a i tak nie chciała pokazać im, jak cierpi. Nieważne. I tak się wkrótce dowiedzą.

      Borbador siedział na zydlu w kącie namiotu ze skrzyżowanymi stopami, bębnił palcami po sztucznej nodze i pykał od czasu do czasu z obrzydliwie wielkiej fajki – musiał podtrzymywać ją jedną ręką, żeby nie wypadała mu z ust. Twarz miał pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu, ale spoglądał z namysłem podszytym rozbawieniem, jakby właśnie usłyszał coś śmiesznego. Od dnia ich ostatniego spotkania zapuścił brodę i Vlorze podobał się ten nowy wygląd.

      Uprzywilejowana Nila stała za Borbadorem, oparta o jego ramię, bawiła się