Brian McClellan

Krew Imperium


Скачать книгу

spoglądała na Niżny Łajdak i zastanawiała się, kiedy Olem wróci.

      Nieco po piątej samotny żołnierz w napierśniku bez ozdób wyszedł z dynizyjskiego obozu i szedł powoli z uniesionymi rękami, krzycząc coś, co armaty zagłuszyły bez reszty. Przewrócił się, gdy dotarł do adrańskich linii.

      Kilka minut później do Vlory zbliżyła się młoda kobieta i zasalutowała wyprężona.

      – Pani generał Krzemień, mamy dynizyjskiego żołnierza i bezwarunkową kapitulację.

      – Zwyczajnego żołnierza? – spytała Vlora.

      – Tak, pani. Poinformowano mnie, że zgodnie z twoimi rozkazami możemy przyjąć kapitulację tylko z rąk sierżanta lub szeregowego żołnierza piechoty.

      Paskudne coś, co wciąż kłębiło jej się w piersi, niemalże wypchnęło odpowiedź na usta Vlory, musiała przygryźć wargi, by oprzeć się pokusie i nie nakazać ostrzału aż do rana.

      – To prawda. Proszę przekazać pułkownik Silvii, by zaprzestała ostrzału. Trzecia ma wmaszerować i przejąć miasto. Chcę mieć pełen raport i wszystkich Dynizyjczyków w niewoli, zanim zapadnie zmrok. Odmaszerować.

      Minęło kilka minut, zanim Bo odchrząknął.

      – Niemal kazałaś im dalej strzelać, prawda? Widziałem to w twoich oczach.

      – Zamknij się – warknęła Vlora, wstając. Kiedy ruszyła do swego namiotu, czuła na plecach wzrok Borbadora. Zabrała z pryczy dziennik Tamasa i skierowała się do namiotu dowództwa. Przejście takiego dystansu o własnych siłach wywołało ból, który niemal ją przygniótł. Musiała wyprostować się i poprawić kołnierz, zanim kiwnięciem głowy nakazała Davdowi, by podniósł klapę u wejścia.

      Gdy wmaszerowała do środka, wszystkie rozmowy ucichły natychmiast. Oczy zebranych zwróciły się w jej stronę. Namiot pełen był oficerów i zastępców: generałów brygad, pułkowników, majorów. Większość odwiedziła Vlorę wcześniej z banałami i życzeniami zdrowia, niemniej nadal wyglądali na wstrząśniętych, widząc ją tutaj.

      – Dzień dobry – odezwała się cicho.

      Rozejrzała się, by zobaczyć, czy dowódca Trzeciej znalazł się w namiocie z innymi oficerami, i z zadowoleniem stwierdziła, że jest nieobecny. Chciała, żeby osobiście nadzorował kapitulację Dynizyjczyków.

      – Wiem, że wielu z was czeka na rozkazy – podjęła. – I że jesteście ciekawi, co właściwie robimy na obcej ziemi, w samym środku cudzej wojny. Być może dotarły do was plotki o artefakcie o ogromnej mocy, który mają Dynizyjczycy, a Fatrastanie chcą ukraść. To wszystko prawda. Widziałam ten artefakt, w naszym posiadaniu jest zwieńczenie jednej z jego części, nie odnaleźliśmy trzeciej. Zgodnie z naszymi informacjami, jeśli przywódca Dynizyjczyków zdoła pozyskać trzy części artefaktu, tak zwane kamienie bogów, zdobędzie też możliwość zamiany swego cesarza albo siebie samego w boga. Chcę wam powiedzieć od razu: nie przybyliśmy tu, by wygrać tę wojnę dla Dynizyjczyków czy Fatrastan. Jesteśmy tu, by odebrać kamień z Landfall naszym wrogom i go zniszczyć. Potem się wycofamy i pozwolimy tym skurwysynom wybijać się do upadłego. Zrozumiano?

      Pokiwali potakująco głowami. Jeden z pułkowników z tyłu podniósł rękę, ale Vlora go zignorowała.

      – Dziękuję wam wszystkim, że przebyliście tak daleką drogę na wezwanie i za krana Uprzywilejowanego Borbadora. – Pozwoliła sobie na wszystkowiedzący uśmieszek i odczekała, by śmiechy ucichły. – Dziękuję, że daliście mi możliwość, aby raz jeszcze poprowadzić was do bitwy. Dynizyjczycy w Niżnym Łajdaku się poddali. Tu już wszystko zakończyliśmy, czekam jedynie na moich zwiadowców, by zaplanować kolejny ruch. Za godzinę chciałabym dokonać przeglądu oddziałów. To wszystko.

      Zignorowała nawałnicę pytań, przeszła na drugi koniec namiotu, znalazła wolne krzesło i usiadła z ulgą. Otworzyła dziennik Tamasa i zaczęła czytać, głucha na świat dokoła. Dopiero gdy pojawił się posłaniec z meldunkiem, że oddziały są gotowe, Vlora wstała, wsadziła sobie dziennik pod pachę i utykając, ruszyła do wyjścia.

      Gdy znalazła się na zewnątrz, oddech uwiązł jej w gardle.

      Dolina przed namiotem wypełniona była żołnierzami, stojącymi na baczność w idealnej ciszy. Niemal czterdzieści tysięcy par oczu wpatrywało się w Krzemień nieruchomo. Nie mogła nie zadać sobie w duchu pytania, cóż takiego obiecał im Bo, że ruszyli przez ocean, by rzucić się w wir wojny, i czy jej reputacja przekonała kogokolwiek z nich, żeby przybył do Fatrasty.

      Odrzuciła tę myśl natychmiast. Bo musiał obiecać im fortunę. Niewątpliwie taką dysponował.

      – Armia polowa, oddać honory! – rozległ się odległy głos.

      Vlora słyszała, jak czterdzieści tysięcy ramion podniosło się w salucie. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek dowodziła tak wieloma oddziałami naraz.

      – Nieźle wygląda, co? – zapytał Bo, wyłoniwszy się zza namiotu dowództwa.

      Vlorze udało się skinąć głową.

      – Wiesz, w zasadzie powinni zwracać się do ciebie per „marszałku polny”.

      Zastanowiła się nad tą sugestią. I musiała walczyć z podświadomością, której podobało się, jak brzmi tytuł: marszałek polny Krzemień.

      – Generał wystarczy – odpowiedziała. Minęła Bo i zrobiła kilkanaście kroków do miejsca, gdzie zebrał się sztab. Nie mogła wręcz oderwać spojrzenia od żołnierzy, których miała przed sobą. Przypomniało jej się zdanie z dziennika przybranego ojca.

      „Z adrańską armią polową – pisał Tamas w czasie wojen gurlańskich – gdyby tylko oczyścić ją z durni i odpowiednio zaopatrzyć, mógłbym podbić cały świat”.

      Pomyślała sobie, że oto doświadczała takiego uczucia, jakie skłoniło Tamasa do napisania tych słów.

      – Przyjaciele – odezwała się w końcu do członków sztabu – nie dysponuję głosem na tyle donośnym, by wygłosić mowę, ale przekażcie żołnierzom, że to najwspanialsza armia, jaką widziałam w życiu.

      Podniosła głowę i od razu zauważyła jeźdźca, który pojawił się na szczycie wzgórza. Zatrzymał się, zapewne i na nim zrobiło wrażenie to, co zobaczył. Vlora podniosła rękę i przywołała go machnięciem.

      Jeden z jej zwiadowców powrócił z raportem. Mężczyzna zeskoczył z konia przy namiocie dowództwa i zbliżył się z wyraźnym szacunkiem, zasalutował Vlorze, a potem członkom sztabu.

      – Jakie wieści? – spytała. – Mów tak, by generałowie mogli cię usłyszeć.

      – Byłem na południowym wschodzie – odparł zwiadowca. – Przywożę wieści z Nowego Adopestu.

      – Jak wygląda sytuacja?

      – Cały czas są oblegani przez Dyniz. Błagali o pomoc Lindet, ale żadna z fatrastańskich armii nie zdołała się przebić. Posłańcy, których spotkałem w mieście, twierdzą, że Nowy Adopest nie wytrzyma tygodnia.

      Vlora popatrzyła na członków sztabu, świadoma tego, co musi dziać się w ich głowach. Powiedziała im, że nie mają wybierać stron w konflikcie, ale Fatrastanie byli w większości Kresjanami i znaczną ich część stanowili emigranci z Adro. Niektórzy z generałów mieli pewnie przyjaciół albo krewnych w Nowym Adopeście. Było nie było, miasto założyli ich przodkowie.

      Vlora zamierzała dać lekcję. Lekcję swym oficerom, Fatrastanom i Dynizyjczykom.

      – Wyślijcie rozkazy flocie. Mają przełamać dynizyjską blokadę portu, ale niech nie podejmują żadnych kontaktów z miastem.

      – A my? – spytał jeden z generałów brygady.

      – Większość