Brian McClellan

Krew Imperium


Скачать книгу

innych osad.

      Styke cofnął się o krok, miał wrażenie, jakby otrzymał cios pięścią. Niech otchłań pochłonie całą tę jazdę przez dzicz. Jeśli Orz mówił prawdę, Styke został oddzielony zarówno od swego celu, jak i armii przez kilka miast i garnizonów, które w nich stacjonowały.

      – Mogę zobaczyć wasze mapy? – Orz rozłożył ręce.

      Odrętwiały Styke przytaknął i Celine podała mu tubę, a on przekazał ją Dynizyjczykowi. Orz ostrożnie wydobył mapę regionu Zębatych Mokradeł, rozwinął ją i ocenił.

      – Z tego, co usłyszałem, planowaliście wylądować tutaj, tak? – Wskazał na punkt ich spotkania.

      – Tak. – Styke’owi przyszło do głowy, że właśnie przekazuje istotne informacje wrogowi. A co, jeśli Orz złapie mapy i rzuci się z nimi do ucieczki, a potem powie o inwazji swoim pobratymcom? Ale Ben próbował brać pod rozwagę twierdzenia Orza i nagle poczuł się całkowicie wyczerpany, nie miał dość energii, by podejrzewać jakiś wybieg.

      – To dobre miejsce. Bardzo niegościnne, są tu głębokie bagniska. Macie szczęście, wasi lansjerzy będą mieli czas się przygotować, może nawet rozesłać zwiadowców, zanim zostaną odkryci. – Orz postukał palcem w kolejny punkt, mniej więcej dwie trzecie drogi między wyznaczonym miejscem spotkania z Ibaną a ich obecnym położeniem i jakieś dwadzieścia mil w głąb lądu. – Tu jest dynizyjska stolica, dom kamienia bogów. Nazywa się Talunlika. By dotrzeć na miejsce zbiórki, musielibyście przejechać przez miasto albo bardzo blisko jego granic. Nie udałoby się wam tego dokonać i nie zwrócić na siebie uwagi. Ale jak powiedziałem, wymienię moją pomoc na waszą. Moi rodzice mieszkają w stolicy. Kiedyś byli głowami Domu i ustąpili ze stanowiska. Po waszemu: przeszli na emeryturę, dobrze mówię? Pomożecie mi wydostać ich z miasta i ukryć, a ja dopilnuję, byście dotarli do reszty waszych.

      Styke nie miał pojęcia, jak dotarcie do Ibany i innych miałoby zmienić ich sytuację. Sprowadził do Dynizu dwa i pół tysiąca kawalerii, wystarczająco wiele, by przejąć i zabezpieczyć artefakt wśród bagien, póki nie znajdą pomysłu, jak go zniszczyć. A Dynizyjczycy zbudowali wokół niego całe przeklęte miasto! Jak miał spotkać się z Ibaną, wziąć szturmem stolicę i zapewnić Ka-poel dość czasu na rozwiązanie zagadki tej przeklętej rzeczy?

      Odetchnął głęboko, pozwolił, by emocje przetoczyły się przez niego i niepewność zamieniła w skupienie. Jedna rzecz naraz.

      – Jak proponujesz przeprowadzić dwudziestu obcych kawalerzystów przez centrum stolicy w kraju, do którego nie wpuszcza się obcych?

      Orz uśmiechnął się z powagą.

      – Przybysze z zewnątrz nie są niespotykani w Dynizie.

      Ka-poel zamachała rękoma.

      Wyjaśnij.

      – Rozbitkowie z zagranicznych statków, niemądrzy odkrywcy, potomkowie garstki rodzin kupieckich, którym pozwolono pozostać, gdy Dyniz zamknął granice. Mamy całą… – zawahał się, szukając właściwego słowa – „podkulturę”, tak byście to chyba powiedzieli, związaną z przybyszami z zewnątrz. Wyjaśnianie trwałoby zbyt długo, ale większość z nich jest niewolnikami, jedynymi legalnymi niewolnikami w cesarstwie.

      – Chcesz, żebyśmy udawali niewolników? – zapytał Styke ostro. Natychmiast przypomniał sobie lata spędzone w obozie pracy, skutych ze sobą skazańców, zmuszonych do kopania rowów za miskę wieczornej kaszy. Z trudem zdusił płomień furii, który nagle zapłonął mu w piersi.

      – Tak, niewolników. – Orz mówił szybko, bowiem kilku lansjerów wyraziło te same obawy, które obudziły się w duszy Bena. – Jednak słowo „niewolnik” ma dla was i dla mnie inne znaczenie. W Dynizie niewolnicy należą do Domu. Nie mogą wybrać którego, ale mają pracę, rodziny, zapewnione bezpieczeństwo. Wielu z nich zostaje strażnikami Domu. Są niewolnikami, lecz są też dobrze traktowani.

      Styke odprężył się nieco, poruszył barkami i kiwnięciem głowy nakazał Orzowi mówić dalej.

      – Jestem człowiekiem-smokiem. Niewielu ludzi ośmieli się kwestionować moje słowo, gdy zobaczą te tatuaże. Mogę podawać się za eskortę dwudziestu niewolników i – wskazał zbroję przytroczoną do Amreca – zakupionych dwudziestu zbroi z północy. Póki będziemy poruszać się bez opóźnień i wahania, nie powinniśmy mieć żadnych problemów. – Orz rozłożył ramiona, wodząc spojrzeniem po twarzach lansjerów, ponownie zawieszając spojrzenie na Ka-poel o ułamek chwili dłużej.

      Styke poczuł ukłucie gdzieś z tyłu umysłu. Popatrzył w stronę bagna w nadziei, że zobaczy któregoś ze swych zwiadowców. Ci przeklęci Dynizyjczycy mogą dopaść ich w każdej chwili, musiał zacząć przygotowywać zasadzkę albo ruszać.

      – My zyskamy więcej na tym układzie niż ty – stwierdził. – Dlaczego?

      – Ponieważ wasz plan zburzy lokalną politykę i zamaskuje zniknięcie moich rodziców – powiedział Orz otwarcie. – I nie sądzę, byście mieli szansę odnieść sukces. To misja samobójcza i pociąga mnie w ten sam sposób, jak pociągało splunięcie pod stopy cesarzowi, którego nie kochałem, mimo że wiedziałem, że poniosę konsekwencje tego czynu.

      – On myśli, że lituje się nad grupką prostaczków – warknął ktoś z tyłu.

      Orz uniósł dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym i szczery uśmiech wykrzywił kącik jego ust.

      – Wręcz przeciwnie. Widziałem, jak Ben Styke zabił kilku ludzi-smoków w czasie jednej potyczki. Widziałem, jak Szaleni Lansjerzy zmasakrowali najlepszą dynizyjską kawalerię. I widziałem, jak ona – wskazał Ka-poel – złamała najpotężniejszego Kościane Oko na świecie. Jesteście jedynymi ludźmi, którzy moim zdaniem mogliby w ogóle myśleć o wykonaniu tego zadania, i nawet jeśli polegniecie, próbując, przysporzy to Ka-Sedialowi niejednej bezsennej nocy. I tyle mi wystarczy.

      Styke rozważał możliwości. Czy to był podstęp? Czy choć jedno słowo Orza było prawdą? Jeśli tak, czy Ben miał jakieś inne opcje, jak tylko mu zaufać? Zerknął na Ka-poel i zastanowił się, czy nie skłonić jej, by zażądała krwi od człowieka-smoka. Ale jeśli Orz mówił prawdę, to żądanie może skłonić go do wycofania propozycji. Wtedy Styke i jego ludzie zostaliby bez żadnej pomocy na obcym terenie, nie mając szans na dotarcie do pozostałych.

      Mokradła znów przyciągnęły jego uwagę, bo dwie sylwetki wyskoczyły z podszytu i brnęły przez szeroki, choć płytki strumień. Zac i Markus. Obaj pokryci byli bagienną mazią, mieli brudne twarze i szeroko wytrzeszczone oczy. Przepchnęli się przez towarzyszy i Markus nabrał powietrza, z obawą zerkając w stronę Orza, zanim kiwnął głową Styke’owi.

      – Em… szefie.

      – Wykrztuś to wreszcie – rozkazał Styke.

      – Ben, wszyscy żołnierze, którzy zeszli na ląd, są martwi.

      – Jak to martwi?

      – Sześćdziesięciu czterech. Wszyscy martwi. Wygląda, jakby ktoś wybierał grupę po grupie, nie mieli nawet szansy dobyć broni. – Popatrzył na mundur Orza. – Jeden z nich był nagi.

      Styke powoli zwrócił się w stronę Orza.

      – Zabiłeś własnych rodaków.

      Człowiek-smok wzruszył ramionami.

      – Nie pierwszy raz i nie ostatni. Pochodzili z Domu, który w czasie wojny domowej był moim wrogiem, więc nie czuję się winny. Poza tym uważałem, że to jedyny sposób, żeby przekonać was co do uczciwości moich intencji.

      Sześćdziesięciu czterech ludzi rozproszonych na bagnach, wybitych do nogi w ciągu mniej więcej godziny. I Styke nie słyszał ani jednego strzału. Zamyślony obracał na palcu sygnet, dociskając kciukiem czubek lancy, aż zabolało.

      – Czego