możesz wrócić do Landfall – zaprotestował Michel. – Będziesz w niebezpieczeństwie.
– Nie bardziej niż tu – odparowała. Zadrgała jej lewa powieka, na twarzy odmalowała się burza emocji.
– Twoja siostra…
– Spotkam się z nią – oznajmiła kategorycznie. Ciszej i jakby od siebie dodała jeszcze: – Kiedy będzie po wszystkim. Mamy jakiś sposób, by dostać się do miasta? – spytała Taniela.
– Szmaragd przysłał dla was dynizyjskie paszporty. Miały umożliwić wam przejazd przez kontynent wraz ze mną, ale bez problemu pozwolą wam wrócić do miasta.
Michel z wysiłkiem przełknął ślinę. Był z Ichtracią na tyle długo, by wiedzieć, że dziewczyna nie przyjmie odpowiedzi odmownej. Wspomnienie o krwawych ofiarach coś w niej uruchomiło. Miał wrażenie, że powinien wiedzieć co, ale za bardzo pochłonięty był własnymi planami, by szukać źródła jej niepokojów. Natychmiast zmienił tok myślenia, odrzucając wszelkie pomysły działania w pojedynkę, na plan, który zakładał dwoje uczestników.
– Weźmiemy paszporty – oznajmiła Ichtracia.
– Myślę… – zaczął Michel.
– To nie myśl! – warknęła wściekle. – Powinieneś powiedzieć mi o swoich planach. Powinieneś powiedzieć mi o ofiarach. Mara! – Uderzyła się w pierś. – Mara! Ofiara! Ta krew powinna być moja! Zamiast tego on zabija tysiące niewinnych, by zadziałało. Idę z tobą i nie ma dyskusji!
2
ROZDZIAŁ
Ben Styke odpoczywał na pokładzie rufowym małego statku handlowego o nazwie „Hyz”. W jednej ręce miał swój wielki nóż boz, w drugiej osełkę. Słuchał szumu fal, krzyków mew, przerywanych od czasu do czasu powolnym zgrzytem ostrza. Na głowie miał kapelusz z wielkim rondem, by chronić twarz przed słońcem, mimo że Celine kilkakrotnie poinformowała go, że w tym nakryciu głowy wygląda niedorzecznie.
Zauważył, że jeden z żołnierzy zerka w jego kierunku, i zastanawiał się, czy chodziło o kapelusz, czy może jednak o niego samego. Dwa tygodnie na morzu, a marynarze nadal wydawali się zaniepokojeni faktem, że mają w ładowni dwudziestu Szalonych Lansjerów. Strach odpowiadał Styke’owi, jeśli ktoś skakał, gdy Ben powiedział „skacz”, tylko to ułatwiało sprawy. Ciekawe, co by sobie pomyśleli, gdyby powiedział im, że kajutę pierwszego oficera zajęła prawdziwa dynizyjska wiedźma krwi.
Ta myśl sprawiła, że Styke podniósł głowę i omiótł pokład spojrzeniem w poszukiwaniu Ka-poel. Nie widywał jej zbyt często od chwili, gdy podnieśli kotwicę. W ogóle nie widywał jej zbyt często w trakcie tej podróży. Po prawdzie od czasu bitwy pod Starlight wydawała się wyczerpana i przesypiała co najmniej czternaście godzin dziennie. Podejrzewał, że magiczna bitwa, którą Ka-poel stoczyła ze swym dziadkiem, poczyniła większe spustoszenia, niż rudowłosa wiedźma była gotowa przyznać. Zastanawiał się, czy po prostu jej o to nie zapytać – musiał wiedzieć, że w czasie tej misji Ka-poel będzie w możliwie najlepszej formie – natychmiast jednak porzucił ten pomysł. Nadal żyła, nadal mogła się ruszać i miała dość sił, by krzywić się kpiąco pod adresem kapelusza.
Wszystko będzie z nią dobrze. Musi być.
Styke podniósł wzrok wyżej, w stronę głównego masztu. Wypatrzył Celine, akurat gdy skoczyła z takielunku i przeszła, nie, pobiegła do końca rei. Przełknął dławiącą kulę w gardle i chęć, by na nią krzyknąć. Pamiętał, że w jej wieku skakał między galopującymi końmi. Zmrużył więc tylko oczy i przyglądał się, jak Celine wprawnie rozwiązuje jakiś węzeł, luzuje nieco jeden z żagli, po czym zawiązuje linę ponownie i chwyta się takielunku przy głośnym aplauzie trzech marynarzy.
Ben musiał przyznać, że w ciągu minionych dwóch tygodni Celine zaczęła sobie radzić z rejami, żaglami, węzłami i całym takielunkiem zaskakująco dobrze.
Nie zamierzał wspominać jej o pogawędce, którą odbył z pierwszym oficerem, by mieć pewność, że marynarze nie będą prosić dziewczynki o coś, co będzie przekraczało jej siły lub możliwości.
Wrócił spojrzeniem do noża, przeciągnął ostrzem kilkakrotnie po mokrej powierzchni kamienia, starając się nie spoglądać za prawą burtę, gdzie na horyzoncie górował skalisty, zarośnięty cyprysami brzeg Dynizu. Ten widok budził jedynie frustrację – był tak blisko, że Styke niemal mógłby go dotknąć, a jednak nie zbliżało go to wcale do celu.
Cztery dni wcześniej, kiedy już zbliżali się do dynizyjskiego wybrzeża, potworny sztorm rozrzucił okręty floty Bena niczym zabawki. Kilkanaście transportowców i ich uzbrojona po zęby eskorta przepadły w burzy. Gdy sztorm ucichł wreszcie, „Hyz” był sam i parę setek mil oddalony od wyznaczonego miejsca spotkania na dynizyjskim brzegu. Styke nie miał jak sprawdzić, ile okrętów zatonęło ani jak bardzo zostali rozproszeni. Nie wiedział, czy połowa lansjerów nie potonęła albo nie zginęła na przybrzeżnych skałach. Istniała też i możliwość, że cała jego armia, dwa i pół tysiąca kawalerii, wylądowała już w Dynizie i czeka niecierpliwie na pojawienie się dowódcy w osobie Bena.
„Hyz” w każdym razie płynął na południe ile sił w żaglach, mając nadzieję nadrobić stracony czas i uniknąć przy tym dynizyjskich okrętów wojennych.
Okrzyk natychmiast na powrót przyciągnął uwagę Bena do głównego masztu, gdzie chłopiec na bocianim gnieździe machał desperacko w stronę rufy. Na pokładzie zawrzało, marynarze posłali Celine w dół po olinowaniu, a ich rozbawienie zastąpiła powaga. Obserwator krzyknął raz jeszcze i wskazał na południowy horyzont, jednak jego słowa porwał wiatr.
Styke odłożył osełkę i nóż, niechętnie dźwignął się na nogi i ruszył na pokład dziobowy, gdzie kapitan Bonnie stała, z natężeniem obserwując coś przez lunetę. Bonnie była starym wilkiem morskim, skórę miała tak pociemniałą od słońca, że mogła uchodzić za Delivijkę. Styke zatrzymał się obok niej i czekał na raport. Po chwili dołączyli do nich Szakal i Celine. Lansjer Palo potargał włosy Celine i dostał za to kuksańca w żebra, po czym z powagą skinął głową Styke’owi.
– Dowiedziałeś się czegoś nowego od tych twoich duchów? – spytał Ben, przekrzykując wiatr.
– Nie – odparł Szakal, spoglądając w dół, gdzie pod pokładem znajdowała się kajuta pierwszego, w której odpoczywała Ka-poel. – Nadal nie zbliżają się do statku, nie, kiedy ona tu jest. Jednego wczoraj zwabiłem, bliżej tego brzegu są duchy dynizyjskich żeglarzy, chyba mniej się jej boją… – Zamilkł, wzruszając ramionami.
Styke otworzył usta, żeby coś powiedzieć, a wtedy odezwała się Bonnie:
– Masz. – Wcisnęła mu w dłonie lunetę. – Dokładnie na południowy wschód przed nami zobaczysz punkt na horyzoncie.
Przyłożył lunetę do oka. Nie musiał długo szukać punktu, o którym mówiła kapitan. Właściwie były to trzy punkty, trzy komplety żagli, wszystkie czarne z łukiem z gwiazd pośrodku.
– Dynizyjskie okręty.
– Bardzo dobrze – odpowiedziała mu Bonnie z prychnięciem. – Wiesz jeszcze, co to za okręty?
Spoglądał na nią wzrokiem bez wyrazu, aż odchrząknęła.
– Dwie fregaty eskortują jednego z tych potworów, które Dynizyjczycy nazywają okrętami liniowymi. Takie trójki przeczesują ocean od dnia, w którym Dynizyjczycy rozpoczęli inwazję. My je nazywamy trzygłowym wężem.
– Zauważyli nas?
– Mają o wiele wyższe maszty, więc naprawdę bym się zdziwiła,