Brian McClellan

Krew Imperium


Скачать книгу

wypluł połowę.

      – Sam?!

      Nie jestem pewna. Ale z pewnością pobrał ode mnie dość siły, by to zrobić.

      – Naprawdę jest taki silny?

      My jesteśmy naprawdę tacy silni – poprawiła Ka-poel. Uświadomiła sobie chyba swoją arogancję, bo zdecydowała się na gest pokory. To niemal zabiło nas oboje. Żadne z nas nie zdoła tego powtórzyć. Wezwałam go, by do mnie dołączył, ale trochę to potrwa, zanim nas dogoni.

      Obecność Taniela niewątpliwie byłaby pomocna, przyznał w duchu Styke. Nawet jeśli miał tylko ułamek sił koniecznych, by walczyć z dwiema dynizyjskimi brygadami. Odepchnął tę myśl i skupił się na teraźniejszości.

      – Słuchaj, rozumiem, że twoim zdaniem to konieczne, ale moja siła… musi być moja.

      Jesteś pewien?

      – Jestem.

      Na twarzy Ka-poel odmalowały się sprzeczne emocje. Ben czuł, jak dziewczyna rozważa różne opcje, zastanawia się, czy powinna podjąć decyzję za niego, czy po prostu znów go okłamać. Wreszcie jej usta zacisnęły się w wąską linię, a ręce zatrzepotały.

      Nie będę cię już wspierać mocą, ale nie chcę, by inny Kościane Oko zdołał cię pochwycić.

      – Chcesz mnie pilnować?

      Nie zrobię tego bez twojego pozwolenia.

      Teraz się targowała. Styke mruknął, zastanawiając się, czy wciąż jest w coś wmanewrowywany. Jednak miała rację. Ka-Sedial był na drugim końcu świata, nie miał jak go dostać, ale mogą być i inni czarownicy w stolicy, tak samo zdolni, by przejąć kontrolę nad Benem. Jeśli już miał wybierać, to wolał magię Ka-poel niż kogoś obcego.

      – Zgoda. Ale tylko obserwuj. Nie jestem Tanielem. Nie jestem twoim czempionem. Tylko tymczasowo cię ochraniam.

      Ka-poel wychyliła się z siodła i poklepała Styke’a po policzku. Gest miał w sobie babuniową łagodność, lecz gdy tylko opuszki Ka-poel dotknęły jego skóry, Ben poczuł prąd, który od twarzy pomknął aż do palców u stóp. Szarpnął się w tył, ale to uczucie było tak przelotne, że równie dobrze mógł je sobie wyobrazić. Minęła chwila i Styke zacisnął powieki, bo nagle rozbolała go głowa. Spojrzał na swoje dłonie, rozprostował palce – reagowały na polecenia odrobinę wolniej niż wcześniej. Dokuczliwe bolączki, z których wcześniej nie zdawał sobie sprawy, teraz wybiły się na pierwszy plan, zaleczone rany po kulach, zasklepione magią dźgnięcia spod Starlight.

      Kolejne bolesne echa dobiegające z każdej części jego ciała były zarazem znienawidzone, jak i witane z radością. Uświadomił sobie, że spazmatycznie chwyta powietrze, oczy go pieką, a poczucie wolności wypełniło serce. Skinął głową Ka-poel, szczerząc się przy tym głupio.

      Ty tak lubisz? – zamachała, unosząc pytająco brew.

      – Tu nie chodzi o to, czy to lubię. Ja to znam. Rozpoznaję. To ciało znowu jest moje.

      Nigdy… – zaczęła, ale opuściła ręce i tylko wywróciła oczami.

      Ich rozmowa skończyła się, gdy grupa przed nimi skręciła z drogi w stronę zabudowań dużego zajazdu. Nie był to postój niespodziewany, a i miejsce niemal opuszczone, więc lansjerzy zsiedli z koni i poczęli poić je przy dużej fontannie. Styke zostawił Ka-poel, żeby zająć się odpowiednio Amrekiem i dopilnować, żeby Celine zaopiekowała się Margo jak należy.

      Kiedy Styke obserwował, jak Celine szczotkuje swoją klacz, od czasu do czasu sugerując poprawki, dołączyli doń Zac i Markus.

      – Gdzie nasz lokalny przewodnik? – zapytał Ben.

      – Zdobywa zapasy od właściciela tego miejsca – wyjaśnił Zac.

      Styke spojrzał na drogę i zobaczył, jak piętnastu mniej więcej żołnierzy wmaszerowało na obszerny dziedziniec zajazdu. Większość ledwie osiągnęła wiek poborowy. Ich moriony i napierśniki były niedopasowane, kilku młodzików miało poparzone słońcem twarze, co świadczyło o braku doświadczenia w całodziennym maszerowaniu.

      – Czy coś jest nie w porządku? – spytał, nie przestając obserwować żołnierzy.

      – Tylko jesteśmy ciekawi, czy w którymś momencie będziemy mogli przeprowadzić zwiad – odpowiedział szeptem za brata Zac. – Wiem, jak nie znosisz jechać na ślepo, a przez ostatnie kilka dni jechaliśmy w oparciu o słowo tego obcego. Jesteśmy jak cele na tarczy. Wszyscy razem i żadnych oczu z przodu czy z tyłu.

      – Masz rację, nie lubię – przyznał Styke. Mówił w palo, język różnił się od dynizyjskiego, ale jeśli ktoś by ich podsłuchał, mógł uznać, że to po prostu dziwny akcent. – Ale nasz przyjaciel jeszcze nas nie okłamał. A gdybym wysłał któregoś, do przodu czy do tyłu, bez znaczenia, to najpewniej ten zwiadowca zostałby zatrzymany i przepytany. Nie. Zostajemy z człowiekiem-smokiem. Wszyscy.

      Bracia pokiwali głowami, wyraźnie nieszczęśliwi.

      – Czy Szakal może porozmawiać ze swoimi duchami? Rozeznać się w okolicy? – spytał Markus na poły z wahaniem, a na poły z nadzieją.

      – Nie prosiłem go o to ostatnio. Nie miał szczęścia do duchów z naszą wiedźmą krwi. A skoro o tym mowa… – Rozejrzał się w poszukiwaniu Szakala. Jego wzrok zatrzymał się na dużej, okrągłej fontannie pośrodku dziedzińca, gdzie nowo przybyli dynizyjscy żołnierze zaczęli zaspokajać pragnienie i poić konie. Na Styke’a i resztę Kresjan praktycznie nie zwrócili uwagi, rzucili im jedynie kilka zaciekawionych spojrzeń, mundury piechoty morskiej najwyraźniej zaakceptowali bez zdziwienia. Tymczasem Szakal klęczał przy fontannie, zanurzał głowę w wodzie, przecierał dłońmi twarz i głowę, po czym powtarzał proces od początku. Każdy, kto miał oczy, widział, że Szakal nie jest Dynizyjczykiem, i fakt ów obudził większą niż zdawkowa ciekawość.

      Trzech żołnierzy stanęło nad Szakalem luźną grupką, która zaraz się zacieśniła. Zac i Markus natychmiast postąpili krok w tamtą stronę, ale Styke złapał ich za ramiona.

      – Znajdźcie Orza – polecił im i powoli, niby przypadkiem, ruszył ku fontannie, trzymając ręce za plecami, a nie zaciśnięte w pięści albo na rękojeści noża, jak chciał. Miał nadzieję, że sytuacja się rozwiąże sama, zanim on dojdzie do zbiornika.

      – Skąd jesteś? – zapytał jeden z żołnierzy po dynizyjsku.

      Szakal uczył się tego języka razem z pozostałymi, ale jak oni nie osiągnął poziomu, który pozwalałby mu swobodnie porozmawiać z tubylcami. Zignorował więc pytanie i ponownie zanurzył głowę. Kiedy się wynurzył, jedna z żołnierzy – wysoka kobieta o ogolonej głowie, jeśli nie liczyć węzła na czubku – złapała go za ramię.

      – Skąd jesteś? – spytała ponownie, już bardziej agresywnie.

      Szakal uśmiechnął się do niej, wskazał swoje uszy, potem gardło i pokręcił przecząco głową.

      – Co jest? Jesteś niemy? – W tonie kobiety zadźwięczało szyderstwo. Towarzyszący jej dwaj mężczyźni roześmieli się na te słowa. Styke nie wiedział, co śmiesznego było w tym pytaniu. Wtedy żołnierz chwycił Szakala pod ramię i szarpnięciem postawił na nogi. Chorąży, pociągnięty, odwrócił się, wpadł na dwóch Dynizyjczyków, pozornie niechcący, i wykorzystał ten ruch, żeby wyciągnąć nóż.

      Kilka szybkich kroków i Styke znalazł się tuż przy nich. Wszedł między Szakala a żołnierzy i popatrzył na tamtych z wyważonym spokojem. Wewnętrznie próbował opanować potrzebę chwycenia za broń.

      Kobieta cofnęła się mimowolnie. Styke pchnął lekko jednego z mężczyzn w pierś. Orz nauczył go, jak mówić „pozwól, że postawię ci coś do picia”, więc to powiedział.

      – Spędziłeś