Ольга Токарчук

Księgi Jakubowe


Скачать книгу

cały wrzesień Moliwda bywa u Jakuba codziennie. Do tej pory kupił zaledwie spinkę z turkusem, a i tak Jakub sprzedał mu ją skandalicznie tanio, ku oburzeniu Nachmana. Lubi też z nimi przesiadywać reb Mordke, omawiając jakiś temat; im dziwniejszy, tym lepiej.

      Wchodzą jacyś przybysze z Północy, mówią obcym językiem. Nussen skupia uwagę na nich i z uczonego zmienia się w handlarza. To kupcy żydowscy ze Śląska, interesują ich malachity, opale i turkusy. Jakub pokazuje im też perły; kiedy sprzedaje towar, podnosi głos. Zawieranie transakcji trwa godzinami, leje się herbata, młody Herszełe przynosi ciastka i szepcze Jakubowi do ucha, że Abraham kazał zaprezentować im jeszcze kobierce. Kupcy marudzą i wybrzydzają w swoim języku, naradzają się półgłosem, przekonani, że nikt ich nie rozumie. Nie powinni być tacy pewni siebie. Nussen słucha z przymkniętym jedynym okiem i potem za zasłoną, gdzie siedzi Nachman, zdaje mu relację:

      – Tylko perły ich obchodzą, resztę już mają, i to drożej kupione. Żałują, że nie trafili tu wcześniej.

      Jakub wysyła Herszełe po perły do Abrahama i do innych kramów. I kiedy późnym wieczorem kończą się transakcje i dzień zostaje uznany za wyjątkowo dobry, w największej izbie w domu przyjaciele rozkładają dywany i poduszki, by zjeść późną kolację, która przeradza się natychmiast w ucztę.

      – Tak, lud Izraela pożre Lewiatana! – wykrzykuje Jakub, jakby wznosił toast, i wsuwa upieczony kawał mięsa do ust; tłuszcz spływa mu po brodzie. – Wielkie, ogromne cielsko potwora, pyszne i mięciutkie jak mięsko przepiórek, jak mięso delikatnych ryb. Lud będzie pożywał Lewiatana tak długo, aż nasyci swój wielusetletni głód.

      Wszyscy zajęci jedzeniem śmieją się i żartują.

      – Wiatr będzie trzepotał białymi obrusami, a kości będziemy rzucać pod stół dla psów – dodaje pod nosem Moliwda.

      Nachman, rozluźniony dobrym winem z piwniczki Jakuba, mówi do Moliwdy:

      – Gdy patrzysz na świat jak na dobry, to zło staje się wtedy wyjątkiem, brakiem i błędem, i nic ci nie pasuje. Ale gdyby założyć odwrotnie, że świat jest zły, a dobro to wyjątek, wtedy wszystko układa się zgrabnie i rozumnie. Dlaczego nie chcemy widzieć tego, co oczywiste?

      Moliwda podchwytuje temat.

      – U mnie na wsi uważają, że świat podzielony jest na dwoje, na dwie siły rządzące: tę dobrą i tę złą…

      – Co to za „twoja wieś”? – dopytuje się Nachman z pełnymi ustami.

      Moliwda zbywa go niecierpliwym ruchem ręki i ciągnie dalej:

      – …Nie ma człowieka, który nie życzyłby źle drugiemu, państwa, które nie cieszyłoby się z upadku innego państwa, kupca, który by nie chciał, żeby drugi poszedł z torbami… Dajcie mi tego, kto to stworzył. Kto spartolił robotę!

      – Moliwda, daj spokój – uspokaja go Nachman. – Masz, jedz. Nie jesz, tylko pijesz.

      Wszyscy mówią teraz jeden przez drugiego, widać Moliwda włożył kij w mrowisko. Moliwda odrywa kawałek podpłomyka i macza go w przyprawionej ziołami oliwie.

      – Jak tam u was jest? – odważa się spytać Nachman. – Pokazałbyś nam, jak żyjecie.

      – No nie wiem – wykręca się Moliwda. Jego oczy są lekko zamglone od nadmiaru wina. – Musiałbyś przysiąc, że dochowasz tajemnicy.

      Nachman bez wahania kiwa głową. To wydaje mu się oczywiste. Moliwda dolewa im wina; jest tak ciemne, że na wargach pozostaje fioletowy osad.

      – U nas jest tak, ja ci to prosto powiem – zaczyna Moliwda, język mu się plącze. – Wszystko jest poziome: jest światło i ciemność. I ciemność napada na to światło, a Bóg tworzy ludzi ku pomocy, żeby bronili światła.

      Nachman odsuwa talerz i podnosi wzrok na Moliwdę. Moliwda patrzy w jego ciemne, głębokie oczy, odgłos ucztowania odpływa gdzieś poza nich obu, a Nachman cichym głosem opowiada o czterech największych paradoksach, które należy rozważyć; inaczej nigdy nie będzie się myślącym człowiekiem.

      – Po pierwsze, Bóg, żeby stworzyć skończony świat, musiał siebie ograniczyć, lecz wciąż pozostaje nieskończona część Boga zupełnie w stworzenie niezaangażowana. Czyż nie tak? – pyta Moliwdę, aby się upewnić, że rozumie on ten język.

      Moliwda potakuje, więc Nachman ciągnie dalej, że jeżeli przyjmie się, iż idea stworzonego świata jest jedną z nieskończonej liczby idei w nieskończonym boskim umyśle, to z pewnością jest marginalna i nieważna. Możliwe, że Bóg nawet nie zauważył, iż coś stworzył. Nachman znowu bacznie bada wzrokiem reakcję Moliwdy. Moliwda bierze głęboki oddech.

      – Po drugie – ciągnie Nachman – stworzenie jako nieskończenie mała część boskiego umysłu wydaje się Mu obojętne i jest tylko ledwie w to stworzenie zaangażowany; z ludzkiego punktu widzenia ową obojętność możemy postrzegać wręcz jako wrogość.

      Moliwda wypija duszkiem wino i głośno odstawia kubek na stół.

      – Po trzecie – ciągnie Nachman cichym głosem – Absolut, jako nieskończenie doskonały, nie miał żadnego powodu, żeby stworzyć świat. Ta jego część, która jednak do stworzenia doprowadziła, musiała przechytrzyć resztę i nadal ją przechytrza, a my bierzemy w tych podchodach udział. Chwytasz? Bierzemy udział w wojnie. I po czwarte: jako że Absolut musiał się ograniczyć, żeby powstał skończony świat, nasz świat jest dla Niego wygnaniem. Rozumiesz? Żeby stworzyć świat, wszechmocny Bóg musiał się zrobić słaby i bezwolny, jak kobieta.

      Siedzą w milczeniu, wyczerpani. Odgłosy ucztowania wracają; słychać głos Jakuba, który opowiada sprośne kawały. Potem całkiem już pijany Moliwda długo klepie Nachmana po plecach, aż staje się to przedmiotem niewybrednych żartów; w końcu kładzie mu na ramieniu twarz i mówi w rękaw:

      – Ja to wiem.

      Moliwda znika na kilka dni, potem wraca na dzień, dwa. Nocuje wtedy u Jakuba.

      Gdy siedzą do wieczora, Herszełe wsypuje gorący popiół do tandiru, glinianego pieca w ziemi. Opierają na nim stopy; miłe, łagodne ciepło wędruje z krwią wyżej i rozgrzewa całe ciało.

      – Czy on jest cibukli? – pyta Moliwda Nachmana, patrząc na Herszełe. Tak Turcy nazywają obojnaków, wyposażonych przez Boga w taki sposób, że równocześnie mogą uchodzić za kobietę i za mężczyznę.

      Nachman wzrusza ramionami.

      – To dobry chłopiec. Bardzo oddany. Jakub go kocha.

      Po chwili, czując, że jego szczerość zobowiązuje Moliwdę do podobnej szczerości, mówi:

      – A czy to prawda, co powiadają o tobie, że jesteś bektaszytą?

      – Tak gadają?

      – I że byłeś w służbie u sułtana… – Nachman waha się chwilę – szpiegiem.

      Moliwda patrzy na swoje splecione dłonie.

      – Ty wiesz, Nachman, że to dobra rzecz trzymać z nimi. I ja z nimi trzymam. – Po chwili dodaje: – Także i szpiegiem być nic złego, byleby się tym jakiemu dobru przysłużyć. To też wiesz.

      – Wiem. Czego ty chcesz od nas, Moliwda?

      – Niczego nie chcę. Ciebie lubię, a Jakuba podziwiam.

      – Ty, Moliwda, jesteś umysł wysoki, w doczesne rzeczy zaplątany.

      – To jesteśmy do siebie podobni.

      Nachman nie wydaje się jednak przekonany.

      Kilka dni przed wyjazdem Nachmana do Polski Moliwda zaprasza ich do siebie. Przyjeżdża konno i ma też ze sobą dziwną bryczkę, na którą ładują się Nussen, Nachman i cała reszta. Jakub i Moliwda jadą z przodu konno. Trwa to ze cztery godziny,