w Olive Garden, zastanawiam się, czy udręczony wygląd albo ciało zżarte przez wyrzuty sumienia świadczą o tym, że trzydzieści lat temu dokonało się z premedytacją brutalnego morderstwa na tle seksualnym, wybierając na ofiarę zupełnie obcą osobę. Poza tym pamiętam, że gdy kilka lat temu, pisząc Jane, nieśmiało, ukradkiem wypytywałam dziadka, powiedział, że „ma przeczucie” co do Johna Collinsa.
Dziadek jest już po dziewięćdziesiątce, ale nie przejawia żadnych albo prawie żadnych oznak zmęczenia codziennym życiem ani dziewięcioma wcześniejszymi dekadami. Wypija około trzech dzbanków kawy dziennie, bierze gorące kąpiele i całymi nocami rozwiązuje krzyżówki. Oskarżenie nazywa go „doktorem Danem”, co doskonale do niego pasuje. Przez ponad sześćdziesiąt lat prowadził praktykę stomatologiczną. Chce być piekielnie bystry i właśnie taki jest. Wiem jednak, że się męczy, ponieważ w sądzie wielokrotnie przysypia i jego głowa opada na ramię tego członka rodziny, który akurat siedzi obok niego. Za każdym razem, gdy dziadek się budzi, wygląda na bardzo zaniepokojonego i natychmiast zapewnia nieruchome powietrze na sali sądowej: „Nic mi nie jest, nic mi nie jest”.
W miesiącach poprzedzających lipcowy proces w dziadku będzie narastała obawa, że policja zaproponuje ekshumację ciała Jane w celu zebrania większej liczby dowodów. Zaczyna wydzwaniać do mojej matki późnym wieczorem i powtarza, że na to nie pozwoli, że zwyczajnie się na to nie zgodzi.
Moja matka radzi mu, żeby nie popadał w paranoję. „Nie martwmy się na zapas, może do tego nie dojdzie” – mówi. Na razie nie doszło.
Tego styczniowego dnia Hiller ostrzegł nas, że zeznania lekarza medycyny sądowej to tylko rozgrzewka przed obrazowością zaczynającego się niebawem procesu. 12 lipca 2005 roku, zanim wygłosił mowę początkową, ostrzegł nas ponownie. Na korytarzu sądowym wziął na stronę obecnych tego dnia członków rodziny Jane – mnie, moją matkę, mojego dziadka, młodszego brata Jane i jego żonę – by nam powiedzieć, że zamierza pokazać sędziom przysięgłym kilka zdjęć z autopsji. Zdjęć, których prawdopodobnie wolelibyśmy nie oglądać.
Wujek bierze sobie to ostrzeżenie do serca: mówi, że nie znajduje żadnego dobrego powodu, by wpuszczać te obrazy do swojej głowy, i rusza prosto do kawiarni sądowej.
Moja matka uważa inaczej. „Jesteśmy twardzi – mówi Hillerowi. – Udźwigniemy to”. Nie jestem pewna, kogo ma na myśli.
Dziadek wydaje się zrozpaczony, jakby utknął między skrajnie odmiennymi stanowiskami dwojga swoich wciąż żyjących dzieci. Odwraca się do mnie i pyta: „Jak myślisz, mała, co powinienem zrobić?”.
„Myślę, że powinieneś zrobić dokładnie to, co trzeba” – odpowiadam idiotycznie, doskonale wiedząc, że dziadek nie ma pojęcia, co trzeba zrobić, i że nie zdoła tego ustalić w ciągu dwóch minut, które ma na podjęcie decyzji, zanim sala sądowa się zapełni.
Noga za nogą wchodzi do środka i zaczyna się pokaz slajdów.
Zdjęcie numer 2
Jane na metalowym łóżku. Zdjęcie z profilu, od mostka w górę. Jest naga, jeśli pominąć jasnoniebieską cienką opaskę niewiele szerszą niż wstążka. Ma kasztanowe włosy lśniące od krwi. Wokół jej szyi, prawie jakby to był drugi dodatek dla ozdoby, jakiś perwersyjny fular, widać zaciśniętą pończochę: węzeł i dwa końce spływające w stronę obiektywu. Pończocha wydaje się czerwonawa, prawdopodobnie z powodu czasu, jaki upłynął od zrobienia zdjęcia. Z tego, co wiem, była to po prostu zwyczajna brązowa pończocha. Nienależąca do Jane. „Wniesiona na miejsce zbrodni”, jak mówią śledczy. Tak głęboko i tak bezprawnie zatopiona w jej skórze, że wygląda karykaturalnie. Twarz, ramię i pacha Jane są świetliste, źródła blasku dla siebie samych. Pacha wydaje się szczególnie biała i delikatna, jak u małej dziewczynki. Pacha, która nigdy nie widziała słońca.
Po kilku pierwszych zdjęciach Hiller podchodzi do naszej ławki. Mówi nam cicho, że następne jest wyjątkowo makabryczne, że prawdopodobnie wolelibyśmy go nie oglądać.
– Pokazuje szyję Jane po zdjęciu pończochy – szepcze. – Bruzda jest dość głęboka.
Moja matka powtarza tę informację dziadkowi, który siedzi po jej prawej stronie i nie słyszy wystarczająco dobrze, by wychwycić nieliczne decybele szeptu Hillera.
– Powiedział, że prawdopodobnie wolelibyśmy nie oglądać następnego – mówi mu do ucha moja matka. – Bruzda jest dość głęboka.
– Co? – pyta dziadek. – Nie słyszę.
– PRAWDOPODOBNIE WOLAŁBYŚ TEGO NIE OGLĄDAĆ – powtarza matka scenicznym szeptem, opuszczając głowę w kierunku kolan. Pochylając się, mówi do mnie ściszonym głosem: – Powiedz mi, czy powinnam spojrzeć.
Gdy matka trwa w tej pochylonej pozycji, nagle czuję się na ławce zupełnie odsłonięta, jak jedyny ptak, który został na drucie. Siedzę i tępo wpatruję się w ekran, czekając, aż pojawi się następny obraz, czując, że kontroluję odbierane sygnały mniej więcej w takim stopniu jak antena.
Wypracowuję jednak pewne metody. Ilekroć pojawia się obraz, spoglądam na niego szybko, otwierając i zamykając oczy jak migawkę. Potem stopniowo otwieram je na coraz dłuższą chwilę, aż w końcu mogą pozostać otwarte. Wiem, że obraz będzie na ekranie przez jakiś czas, aż prawnicy i ich świadkowie powiedzą o nim wszystko, co należy powiedzieć. Nie ma zatem pośpiechu. Można się przyzwyczajać powoli. O dziwo, rzeczywiście się przyzwyczajam.
– No i? – szepcze moja matka, wciąż pochylona.
– Nie jest tak źle – szepczę w odpowiedzi – ale równie dobrze możesz nie patrzeć.
Gdy pod koniec dnia wychodzimy gęsiego z sądu, dziadek klepie moją matkę i mnie w plecy, stwierdzając z przekonaniem: „No cóż, nikomu z nas nie stała się przez to krzywda”.
Nie mam pojęcia, o czym on gada.
„Mów za siebie” – mam ochotę powiedzieć.
Albo: „Teraz ci się tak wydaje – ale zaczekaj”.
Albo: „Co masz na myśli, mówiąc »krzywda«? Co znaczy dla ciebie słowo »krzywda«?”.
Gdy idziemy po schodach, podtrzymuję go z jednej strony, z drugiej trzyma się poręczy. Na dole przytula mnie i mówi: „Wiesz, że zawsze będziesz moją Janie”.
„Jezu, dziadku – mam ochotę powiedzieć. – Widziałeś, jak wyglądała twoja Janie? Niezbyt dobrze”.
Jednak tylko kiwam głową, a automatyczne drzwi w budynku sądu rozsuwają się i przekazują nas z powrotem przytłaczającemu letniemu upałowi.
Później telewizja sądowa doniosła:
Gdy wyblakłe zdjęcia rozbłyskiwały na olbrzymim ekranie projekcyjnym, sędziowie przysięgli mieli ponure miny. Kilka ławniczek spojrzało w stronę krewnych ofiary siedzących w pierwszym rzędzie. Hiller trzykrotnie podchodził do rodziny, by uprzedzić, że za chwilę pokaże wstrząsające obrazy, lecz za każdym razem Dan Mixer, dziewięćdziesięcioletni ojciec ofiary, odpowiadał: „Zostanę”.
Osobą, która rankiem 21 marca 1969 roku odkryła zwłoki Jane, była Nancy Grow, młoda gospodyni domowa. Przez lata czytałam o tej kobiecie i jej odkryciu w wielu różnych miejscach – na przykład w Morderstwach w Michigan pojawia się ona w epizodycznej roli jako „Penny Stowe”. Poza tym napisałam o niej wiersz do tomiku Jane. Nigdy mi się nie śniło, że zobaczę ją na żywo.
Teraz Grow jest po sześćdziesiątce – krucha, powściągliwa, z nerwami napiętymi jak postronki – i zjawia się ponownie na styczniowym przesłuchaniu, by opisać, jak przed ponad trzydziestoma