Kristen Callihan

Ukochany wróg


Скачать книгу

gdyby mnie walnął.

      – Słucham?

      Wzruszył ramionami.

      – No raczej.

      Nie rozumiałam, o co mu chodzi. Przecież zachowałam się grzecznie, tak jak uczyła mnie mama.

      – Dlaczego powiedziałeś do mnie „głupia”?

      – Mieszkam tutaj od zawsze. Chyba zauważyłem, że jest ktoś nowy na mojej ulicy, nie? Myślisz, że potrzebuję mieć więcej przyjaciół?

      – Chciałam być tylko taktowna. Mój błąd.

      – Taktowna? Wyrażasz się jak staruszka.

      Grzeczność wyraźnie była tu dla frajerów.

      – Ale z ciebie dupek.

      Zadarł głowę, ukazując siniak i rozcięcie biegnące wzdłuż podbródka.

      – A ty jesteś wkurzająca.

      Cokolwiek mogłam wtedy odpowiedzieć, przepadło, ponieważ na horyzoncie pojawiła się Sam.

      Jest ode mnie młodsza o dziesięć miesięcy. Czasem nazywano nas bliźniaczkami – to dość nietrafione, bo każdy, kogo nie dotknęła ślepota, widział wyraźnie, jak bardzo się różnię od reszty swojej rodziny.

      Jej jasne włosy, splecione we francuski warkocz, lśniły w słońcu. Uśmiechnęła się do Macona, figlarny uśmiech upodabniał ją do wesołego chochlika.

      – Nie przejmuj się moją siostrą. Nasza babcia Belle mówi, że Delilah jest gderliwa.

      Dlatego zawsze wolałam babcię Maeve.

      – A według mnie ona zwyczajnie lubi się kłócić – dodała Sam, marszcząc śliczny nosek.

      Wstrętny chłopak spojrzał na mnie spod czarnej grzywy i odpowiedział:

      – Też tak myślę.

      Zaczerwieniłam się jak burak.

      – Jeśli ktoś wygłasza inną opinię niż rozmówca, nie znaczy, że jest kłótliwy. To oznacza jedynie, że potrafi myśleć. Wielka szkoda, że żadne z was nie ma o tym pojęcia.

      Sam zaśmiała się przesadnie głośno i klepnęła mnie mocno w ramię.

      – Żartownisia… – Ścisnęła mnie ostrzegawczo i obdarzyła chłopaka promiennym uśmiechem. – Jestem Samantha Baker. A ty?

      – Macon Saint.

      – Macon? To się rymuje z bekon. Uwielbiam bekon! A Saint brzmi odlotowo, wręcz bosko. I wyglądasz trochę jak anioł, ale nie po dziewczyńsku, tylko taki anioł chłopak. Mogę mówić do ciebie Saint? Mieszkasz w tym wielkim starym domu? Prześliczny. Lubisz ciasteczka z masłem orzechowym? Mama właśnie upiekła.

      Macon zamrugał pod tym szkwałem słów. Spodziewałam się, że odpali mojej siostrze tak samo jak chwilę temu mnie; nawet ja miałam chęć jej powiedzieć, żeby się zamknęła. On jednak tylko posłał nam ten krzywy uśmieszek, który wkrótce miałam lepiej poznać i znienawidzić.

      – Ty pewnie nigdy się nie kłócisz, co?

      Tonem wyraźnie dał do zrozumienia, że Sam jest idiotką i że to mu odpowiada. Ale ona nie zwróciła nawet uwagi na taki niuans.

      – Nigdy – potwierdziła rozpromieniona. – Ja jestem wyluzowana.

      Przewróciłam oczami, ale żadne z nich tego nie zobaczyło. Było po wszystkim: Macon poszedł z Sam na ciastka, a ja oficjalnie zostałam „tą na doczepkę”. Straciłam sojusznika, którego czasem miałam w siostrze, pojawił się za to szyderca, który siedział we mnie jak zadra.

      Dwa lata później Macon wystrzelił w górę, stając się obiektem westchnień wszystkich dziewczyn w szkole. I, rzecz jasna, zaczął chodzić z Sam.

      Prawie nie wyłaził z naszego domu. Wylegiwał się na kanapie, podkradał pilota od telewizora i oglądał sport, jadł z nami kolację, a gdy rodzice nie patrzyli, rzucał we mnie kawałkami jedzenia. Ale najgorsze było to, jak się przy nim – przy nich – zawsze czułam. Ta gorsza.

      Nie miałam chłopaka i nie chodziłam na randki; nikt mnie nigdzie nie zapraszał, a ja nie wiedziałam, jak zaprosić kogoś. Wiecznie sama Delilah. Moi przyjaciele, onieśmieleni przez Sam i Macona, nie odwiedzali mnie w domu, żeby na nich nie wpaść. Dlatego albo ja wychodziłam, albo stawiałam czoło tej pięknej parce w pojedynkę.

      Przez całe liceum Macon i ja ścieraliśmy się za każdym razem, jak tylko znaleźliśmy się blisko siebie. Ale dopiero pod koniec ostatniego roku moja niechęć przerodziła się w jawną nienawiść.

      – Saint i ja idziemy razem na bal – oznajmiła Sam z triumfującym uśmiechem, otwierając szafkę tuż obok mojej.

      Włożyłam do swojej futerał ze skrzypcami.

      – Powiedz mi coś, o czym nie wiem. Do balu jeszcze ponad miesiąc. Czemu teraz mi o tym mówisz?

      Przewróciła oczami.

      – Nie mogłabyś po prostu cieszyć się ze mną?

      – Z czego? Że chodzisz z diabłem? Że opuściłaś poprzeczkę tak nisko? Że twój związek jest jednym wielkim sukcesem na wieki wieków, amen? – Wzruszyłam ramionami. – Super.

      – Po prostu mi zazdrościsz, bo sama nie masz chłopaka.

      – Chłopaka! – żachnęłam się. – Twój chłopak jest plastikowy jak Ken i ma równie sztuczną osobowość. Wolę pójść na bal sama, niż znosić towarzystwo kogoś takiego.

      – Już to widzę. Gdyby Matty Hayes cię zaprosił, to poleciałabyś z nim w podskokach – wypaliła. Nie znosiłam, gdy Sam widziała to, czego nie powinna. Tak, durzyłam się w Mattym. Odrobinę. Uśmiechnęła się, czytając mnie jak tani tabloid. – Zresztą pewnie by to zrobił, gdybyś włożyła choć trochę wysiłku i zadbała o swój wygląd.

      – Już się rozpędził – usłyszałam znajomy głos nad swoją głową; po moim zdrętwiałym ciele przetoczyła się fala strachu.

      Macon opierał się ramieniem o brzeg szafki, a czarne oczy spoglądały drwiąco spod grzywy włosów w tym głupim stylu Zaca Efrona. Za każdym razem, gdy Macon Saint na mnie patrzył, czułam się jak kiełbasa na grillu. Fakt, wyglądał bosko, ale tak naprawdę chodziło o jego oczy. Przewiercał mnie tym spojrzeniem, wnikał pod skórę i dostawał się wprost do serca.

      Mama zawsze mówiła, że mam wyszukany sposób wysławiania się, no ale cóż, właśnie tak postrzegałam Macona. Mierzenie się z nim wzrokiem było niczym stawianie czoła szalejącej burzy: człowiek wychodził z tego bez tchu, poobijany i osłabiony.

      – Nie przypominam sobie, żebym zapraszała cię do tej rozmowy.

      – Nie potrzebuję zaproszenia – prychnął kpiąco. – A ty nie masz żadnej szansy z Hayesem. On lubi chude słodkie idiotki. Wiesz, stylówka Barbie.

      Czyli słyszał mój komentarz o Kenie. Jednak miałam to gdzieś i właśnie chciałam mu to powiedzieć, ale on jeszcze nie skończył. Stał tuż obok i sunął po mnie tym mrocznym, dzikim wzrokiem; nozdrza falowały.

      – W tej sukience wyglądasz jak ziemniak, Baker.

      Cholera! To straszne, od razu pożałowałam, że mam na sobie beżową dzianinową kieckę, a do niej kozaki do kolan w tym samym kolorze. I wkurzyło mnie, że pod tym taksującym spojrzeniem naprawdę poczułam się jak ziemniak.

      Ale nie miałam zamiaru pokazać tego Maconowi Saintowi.

      – Niektórzy z nas wiedzą, że wygląd to nie wszystko, Con Manie[2]. – Bo tym właśnie był, oszustem doskonałym, który wmówił wszystkim, że mają go uwielbiać. – Piękno przemija i twoja brzydota wewnętrzna