wzrok koncentruje się na jednym obiekcie, tak jak aparat fotograficzny skupia się na wybranym przedmiocie, to, co znajduje się obok, robi się niewyraźne albo w ogóle wypada poza kadr. Tak właśnie stało się z osobami, których nie można było zaliczyć do – w dużej mierze wyimaginowanej – wspólnoty obywatelskiej zwanej szlachtą. Ludzi zepchniętych w ten sposób na margines narracji historycznych zwykle wrzuca się do jednego worka opisanego hasłem „chłopi pańszczyźniani”. Nie do końca wiadomo, co się za tym terminem kryje: jak wyglądali, co czuli, co robili. Wszystkie twarze, kontury postaci i tożsamości się zlewają. W podręcznikach przeczytamy, że chłopi mieli trudne życie, obracające się wokół ciężkiej pracy, a powinności wobec dworu wypełniali, choć niechętnie i ze spuszczoną głową, akceptując dominację szlachty. To również nieprawda.
Pańszczyźniacy nie byli bierną, niemą masą, która pokornie uczestniczyła w świecie stworzonym przez możnych. Nie tylko zaskakująco często, by nie rzec – nieustannie – odmawiali posłuszeństwa. Stworzyli też własne narzędzia i instytucje, które pozwalały im upominać się o to, co wszyscy pielęgnują w głębi duszy: przekonanie, że każdy i każda urodzili się równi i wolni. Dopiero gdy skierujemy uwagę poza klasę panów, na grupy, którym wciąż odmawia się pełnoprawnego miejsca w historii, będziemy w stanie to dostrzec. A bierna, jednolita masa stanie przed nami jako ludzie z osobnymi historiami, własnymi bolączkami i radościami. Ludzie, z których większość nie mieści się w stereotypowym obrazie pańszczyźnianego chłopa.
Spróbujmy z tej pełniejszej perspektywy spojrzeć na to, co mogło się wydarzyć w Jamestown w lipcu 1619 roku.
Mit Polski szlacheckiej jest tak silny, że wpłynął również na pamięć o strajkujących, którzy w opracowaniach wymieniani są czasem wręcz z imienia i nazwiska. Upowszechniła się teza, że prym wśród Poloniaków w Jamestown wiodła szlachta. Informacje te jednak pochodzą albo z wątpliwej analizy, albo z niepewnych źródeł. Mówi się na przykład, że jednym z tych szlachciców był Michał Łowicki, urodzony w Anglii. Taka osoba nie figuruje jednak w żadnych dokumentach: jest tam Michael Lowicke. Badacze założyli, że tak brzmiała angielska transkrypcja polskiego nazwiska, ale Lowicke to też nazwisko angielskie, występujące również w formie Lowick czy Lowich. W XVII wieku istniały na Wyspach co najmniej trzy wioski o nazwie Lowicke.
Prawdziwość różnych szczegółów opowiadanych współcześnie o wydarzeniach w Jamestown potwierdzać miały wspomnienia innego Poloniaka, Zbigniewa Stefańskiego, rzekomo wydrukowane w Amsterdamie w 1625 roku. Tyle że relacja człowieka, który twierdził, że miał oryginał wspomnień w ręku, jest pełna niedorzeczności, a istnienia takiej publikacji nie potwierdza żadne inne źródło. Nie zachowała się też ani jedna pełna kopia tej książki. Wszystko wskazuje na to, że taki dokument nigdy nie istniał i został najzwyczajniej sfabrykowany6.
Ze źródeł, których wiarygodności nie da się podważyć, wiadomo w zasadzie dwie rzeczy: że strajkujący z Jamestown byli rzemieślnikami oraz protestantami. W dokumencie sporządzonym przez Anglików w 1586 roku, podczas przygotowań do kolonizacji Ameryki, pisano, że potrzebni będą „mężczyźni potrafiący wyrabiać popiół mydlany, smołę. Można takich zdobyć w Prusach lub Polsce i mieć tu [w Ameryce] za niewielką pensję, gdyż wiodą tam żywot niewolniczy”7.
Ludzi, którzy w dawnej Polsce znali się na obróbce drewna, było wielu. Drewno stanowiło główny materiał budowlany oraz podstawowe źródło energii – używano go czy to do ogrzewania domów, czy to do produkcji, na przykład w warsztacie kowalskim. Takie pozarolnicze umiejętności były powszechne wśród chłopów. Dawały im dodatkowy dochód i szansę, by polepszyć nieco swój niewolniczy żywot. Komuś mogły dać bilet do Ameryki.
Istniała również grupa żyjąca wyłącznie z produkcji potażu i innych surowców pochodzących z przerobu drewna. Budnicy, bo tak ich nazywano, mieszkali tam, gdzie pracowali: w lesie. „My jesteśmy ludzie wolni”8 – mówili sami o sobie. Nazwa „budnicy” wzięła się od bud, czyli ich leśnych chat. Nie były one szczególnie wyszukane, jednak od wygód ważniejsza wydawała się niezależność, którą zapewniały.
Niezależność ta nie została budnikom dana – wywalczyli ją. Jak pisał historyk, „najbardziej ostry charakter przybierała walka z feudalnym uciskiem w górach lub trudno dostępnych puszczach, gdzie przyzwyczajeni do znacznej swobody, obznajomieni dobrze z bronią palną chłopi o wiele skuteczniej mogli stawiać zbrojny opór”9. Bywał on niejednokrotnie skuteczny: na przykład w 1738 roku mazowieccy budnicy wzniecili powstanie, które zostało stłumione, ale ostatecznie ich bunt przyniósł efekt – starosta ostrołęcki wydał rozporządzenie znoszące we wszystkich niemal podległych mu wsiach pańszczyznę. Niektórych ludowych przywódców znamy z imienia i nazwiska: Marcina Dziekciarczyka, Wojciecha Rachubkę czy Tomasza Darmofała10.
Gospodarka rolnicza zdominowana została przez uprawę zbóż, pańszczyznę i folwark. Gospodarka leśna stanowiła oazę, w której można się było przed pańszczyźnianą niewolą schronić. Podczas obrad sejmu w 1659 roku narzekano, że Puszcza Kurpiowska, wtedy ogromny kompleks leśny w dorzeczu Narwi, mogłaby się nazywać spelunca latronum – jaskinią łotrów – tam bowiem uciekali chłopi11. Te enklawy wolności były również „atrakcyjnym wzorcem dla okolicznych wsi pańszczyźnianych i powodowały w nich pewne rozluźnienie poddańczych porządków”12.
Czy ludzie zajmujący się wytwarzaniem smoły i potażu, którzy zorganizowali strajk w 1619 roku, byli w kraju swojego pochodzenia budnikami? Jeśli tak, to nasuwają się kolejne pytania: skąd się wzięli w Jamestown? Czy zostali do Ameryki zaproszeni, czy może sprowadzeni? Czy udali się za ocean z własnej woli?
W wieku XIX do Ameryki wyjechały miliony chłopów, uciekających od biedy z nadzieją na dobry zarobek i godną pracę. Przez dwa wcześniejsze stulecia raczej nie wsiadano na statek dobrowolnie. Nowy Świat był przestrzenią zsyłki. Wyprawiano tam tych, których państwo chciało się pozbyć: łotrów, hultajów, próżniaków, nierobów, zbójów, opryszków, pieniaczy, heretyków, burzycieli13. Wszystkich, którzy podważali ówczesny porządek społeczny, czy to odmawiając harówki na pańskim polu, czy to wznosząc otwarty bunt. Ameryka stanowiła wówczas wentyl bezpieczeństwa dla europejskiej władzy, opartej na bezpośrednim i nieludzkim przymusie.
Tylko nieliczni plebejusze sami ruszali na wyprawę do Nowego Świata. Co ich tam wiodło?
W europejskiej kulturze ludowej przez wieki krążyły opowieści o krainie mlekiem i miodem płynącej. Różnie nazywano ten raj na ziemi. W strefie niemieckojęzycznej był to Schlaraffenland, gdzie indziej mówiono o Kukanii (od łacińskiego coquere – gotować), czyli kraju obfitości, w którym „pieczone gołąbki wpadają same w usta próżniaków”14. W średniowiecznych Niderlandach plebejusze opowiadali sobie o Kraju Cockanyngen: „kto tam śpi najdłużej, zarabia najlepiej, i nikt tam nie pracuje, wszystko jedno, stary czy młody i silny, a jednak nie zna się tam żadnego niedostatku”15. Na poszukiwanie tego miejsca udawało się wielu bohaterów ludowych podań i opowieści. Znajdowało się ono, jak czytamy w tekście z XVII wieku, „trzy mile za światem”, gdzie „w sławnym mieście Chamchołowie rzeka idzie mleczna, a brzegi jaglane; po rynku chodzi wół upieczony z nożami