P.C. Cast

Powrót bogini Część 2


Скачать книгу

do szczeniaków:

      – Już, już. Jeszcze chwila. Zaraz tam będę, zaraz wam pomogę. Nie bójcie się, pańcio idzie do was…

      Nagle poczułam, że cała krew odpływa mi z twarzy. Bo co ja zobaczyłam! Czarna woda, teraz jeszcze bardziej czarna niż przed chwilą, zaczyna się marszczyć, poruszać swoim własnym złowrogim rytmem. Osacza pierwszego, brązowego szczeniaczka i z przerażającym bulgotem zamyka się nad jego głową.

      – Fawn! Fawn! – krzyknął zrozpaczony tata.

      A straszliwa czarna maź zaczęła gromadzić się wokół srebrzystego szczeniaka.

      – To Nuada. Na pewno on.

      Kiedy usłyszałam spokojny opanowany głos Clinta, odruchowo oderwałam oczy od makabrycznej sceny i spojrzałam na niego.

      Otaczała go szafirowa aura o metalicznym połysku.

      – Clint…

      Nie dał mi jednak skończyć, wpadając w słowo:

      – Shannon, podejdź do tamtych drzew. – Wskazał stare wierzby, których ośnieżone gałązki zwisały nad wodą jak włosy odpoczywającego giganta. – Przyłóż do nich ręce i przygotuj się psychicznie.

      Na co? Nie, o nic już nie pytałam, tylko gorączkowo zaczęłam przekopywać się przez śnieg, podążając ku wierzbom. Szłam, nie oglądając się za siebie, świadoma, że nie wolno mi tracić energii na patrzenie, na przeżywanie tego, co działo się na stawie. Na cokolwiek innego poza tym, co nakazał mi Clint.

      Co nakazał mi szaman.

      Brnęłam przez śnieg, pracując całym ciałem, wpatrzona w drzewa, w mój cel, do którego chciałam dotrzeć jak najszybciej.

      Byłam już prawie przy nich, kiedy usłyszałam rozpaczliwy krzyk taty:

      – Murphy! Nie! Nie!

      Zaraz potem powietrze przeciął złowieszczy trzask pękającego lodu. Potknęłam się, upadłam, przeleciałam przez kurtynę ośnieżonych gałęzi i zatrzymałam na chropowatej korze pnia wierzby. Natychmiast odwróciłam się i zdążyłam jeszcze zobaczyć, jak lód rozstępuje się pod tatą, a wśród bieli tworzy się coraz większa czerń. Nie był to czas na skojarzenia, a jednak skojarzyła mi się z gigantyczną mokrą pięścią. A ta czerń rosła pod tatą, który zanurzał się w lodowatej wodzie.

      – Tata!!!

      Mój przeraźliwy krzyk poniósł się daleko w ciszy, która zaległa nad pastwiskami.

      Znów krzyknęłam… i umierając ze strachu, pełna otchłannej rozpaczy, patrzyłam bezradnie, jak tata, starając się pokonać ciężar wody i ubrania, desperacko próbuje uchwycić się obrzeża lodu. Ale ręka ślizga się, już tryska z niej krew.

      A wokół szyi gromadziła się ta czarna ciecz, ohydna i tłusta jak ropa.

      – Shannon! – krzyknął Clint.

      Stał tuż nad stawem, na wysokim brzegu, naprzeciwko mnie. Ręce miał rozłożone niczym Chrystus na krzyżu. Jedna ręka wyciągnięta była ku tacie, druga ku mnie.

      – Jestem! – odkrzyknęłam desperacko. – Co mam zrobić?!

      – Dotknij drzewa! Weź od niego siłę! Przekaż mi! Zrób to, co w zagajniku! Pamiętasz! Zrób to!

      Natychmiast całym ciałem przywarłam do pnia starej wierzby… i usłyszałam w głowie nieznany mi, bardzo cichy i łagodny głos:

      – Witaj, Umiłowana Bogini.

      – Błagam, pomóż mi, pomóż! – wykrztusiłam, zanosząc się od płaczu.

      – Jesteśmy tu wszystkie, by ci pomóc. Musisz tylko znaleźć w sobie odwagę i siłę, by wezwać naszą moc.

      My wszystkie… To znaczy kto? Obejrzałam się i zauważyłam, że gałęzie drzewa, przy którym stałam, splecione są z gałęziami drzewa sąsiedniego, którego gałęzie splatały się z kolei z gałęziami drzewa po jego drugiej stronie. Po prostu wokół stawu rósł nie tyle zagajnik, co łańcuch wierzb, niewątpliwie rewelacyjna autostrada dla wiewiórek. Otaczał cały staw, tylko na niskim brzegu, gdzie przychodziły konie do wodopoju, była przerwa.

      – Shannon! Teraz! – krzyknął Clint.

      W jego głosie była najwyższa desperacja, „teraz” znaczyło „teraz”, ani chwili później. Natychmiast zamknęłam oczy i skupiłam się.

      Nie myśl o tacie, nie myśl o Nuadzie, tym draniu, ucieleśnieniu zła! – nakazałam sobie. Nie myśl o tym, co teraz się dzieje.

      Myśl tylko o magicznym cieple, o tym, jak udało ci się nim pokierować w zagajniku, na dębowej polanie.

      Nagle poczułam ciepło, które pulsowało wzdłuż karku. Zacisnęłam powieki jeszcze mocniej i podobnie jak wtedy, przy strumieniu koło dębów błotnych, tym prześwicie między światami w różnych wymiarach, skupiłam się maksymalnie. Wtedy na ClanFintanie. Teraz na Clincie. Widziałam go pod zamkniętymi powiekami, widziałam, jak otacza go wspaniała pulsująca aura.

      Mój umysł miał tylko jeden cel, jedno jedyne zadanie. Nakazać sile magicznego ciepła, które wchłonęłam z drzew, by przemknęła przez moje ręce i poleciała do Clinta jak wyimaginowana ognista kula.

      – Tak, Shannon, tak! – zawołał Clint. – Dzielna dziewczyna!

      Odetchnęłam głęboko. Byłam już trochę spokojniejsza, gdyż czułam za sobą niewyczerpane pokłady energii drzew.

      – Jestem Wybranką Bogini… – szepnęłam.

      Mój szept owionął gałązki, które zaszeleściły, choć nie wyczułam nawet najsłabszego powiewu wiatru. Delikatny szelest przemknął przez wszystkie gałęzie wierzb okalających staw. A ten szelest był radosny i serdeczny, jakby drzewa witały osobę bliską i dawno niewidzianą. Przenosił się od drzewa do drzewa, a ja czułam jednocześnie, że energii we mnie jest coraz więcej i więcej. Było jej wystarczająco dużo, bym siłą wyobraźni skupiła ją w magiczną kulę, kulę ognia… którą już trzymałam w dłoniach.

      Jeden szybki ruch rękoma i rzuciłam kulę tam, skąd wyczuwałam aurę Clinta. Wtedy wreszcie otworzyłam oczy i zobaczyłam srebrzysty snop światła, który wydobywał się z moich dłoni. Znałam tę srebrzystość, przecież była w połyskującej grzywie mojej Epi. Snop światła wydłużał się w srebrzysty promień, który stawał się coraz dłuższy, gdyż podążał do Clinta. Natomiast Clint oddalał się, szedł po lodzie do taty, który nadal szamotał się w czarnej wodzie.

      Walczył o życie.

      Clint stąpał zadziwiająco pewnie, a w miejscu, gdzie postawiał nogę, lód zaczynał jaśnieć nieziemskim blaskiem, który już nie znikał. Innymi słowy, Clint zostawiał za sobą ścieżkę jasności, w porównaniu z którą czerń w ciemnej wyrwie w lodzie wydawała się jeszcze bardziej oczywista, jeszcze bardziej złowroga.

      Czerń, czarna maź zalała głowę taty. Zasyczało i tata znikł pod wodą.

      Clint rzucił się do przodu, wołając do mnie:

      – Więcej, Shannon! Więcej!

      A ja poczułam się tak, jakby ktoś brutalnie szarpnął moją duszą, i to aż tak brutalnie, że od razu zrobiło się w niej kompletnie pusto. Zacisnęłam zęby, przywarłam jeszcze mocniej do grubej kory starego drzewa.

      – Jestem Wybranką Bogini! Dajcie mi swoją siłę!

      Tym razem nie był to żaden szept, tylko krzyknęłam, a reakcja była natychmiastowa. Z moich rąk wytrysnął już nie promień, a słup blasku, który błyskawicznie dotarł do Clinta. Srebrzystość zmieszała się z migoczącą szafirową