Charlotte Link

Złudzenie


Скачать книгу

zabolały, choć w gruncie rzeczy wiedziała, że miał rację, i to było w tym wszystkim najdziwniejsze. Rzeczywiście za długo była poza branżą. Nie pamiętała podstawowych rzeczy, nie znała rynku. Peter nie mógł ryzykować, że przy tak ważnym zleceniu coś pójdzie nie tak.

      Naprawdę bolało – choć to uświadomiła sobie dopiero później – nie to, co powiedział, ale jak to zrobił. Owszem, był zły, ale to nie tłumaczyło chłodu, który w nim wyczuwała, pogardy w jego głosie. Nigdy dotąd nie odnosił się do niej z pogardą. Nie wiedziała, czym na nią zasłużyła. Nie przypomniała sobie niczego, co mogłoby ją wywołać. Nagle zjawił się między nimi chłód – jakby płynęła w ciepłym morzu i naraz trafiła na nieprzyjemnie zimny prąd, który zjawiał się znikąd i rozmywał w nicości.

      Laura zamknęła się w sobie, urażona i smutna, i nie zapytała, czy nie mogłaby po prostu pojechać z nim, na chwilę uciec od rzeczywistości. Peter także nic nie powiedział.

      Wieczór upłynął w ciszy i oddaleniu.

      A teraz miała w dłoni rachunek z hotelu w Perouges za dni od dwudziestego trzeciego do dwudziestego siódmego maja. Perouges? Zastanowiła się. Pewnie gdzieś koło Genewy.

      Wyczuła fałsz, a ponieważ musiała się chwytać każdego źdźbła, postanowiła dokładniej przyjrzeć się tej sprawie.

      2

      Christopherowi cały czas dokuczał ból głowy, gdy zaparkował samochód przed Les Lecques i wszedł do knajpy Jacques’a. Zdążył sobie przypomnieć, że właśnie tam spędził wczorajszy wieczór. Jacques, właściciel, lubił go, wiedział, kiedy ma ochotę pogadać, wyczuwał, kiedy woli milczeć, gdy znowu dopadał go ponury nastrój.

      Nie padało, ale na niebie wisiały ciężkie chmury, nieruchome, bo zabrakło wiatru.

      „Wystarczyłby wiatr z zachodu, a mielibyśmy piękne babie lato” – pomyślał Christopher.

      Nie sądził jednak, że się na to zanosi. Dzień do końca będzie szary i ponury.

      Przy okrągłym stoliku siedziało kilku starszych mężczyzn. Grali w karty, pili kawę i mimo wczesnej pory nieodłączny pastis. Podnieśli głowy, gdy wchodził, przywitali go mruknięciem i ponownie zajęli się grą.

      Christopher usiadł tam gdzie zawsze, przy stoliku przy oknie, z którego rozciągał się widok na port i ecole de voile, szkółkę żeglarską w niskim budynku. Właściciel z wąskim wąsikiem i nażelowanymi włosami zaczesanymi do tyłu, uosobienie francuskiego kelnera ze starych filmów, podszedł od razu.

      – Bogu dzięki, nic ci nie jest! Oczami wyobraźni widziałem cię w roli mokrej palmy na drzewie albo na dnie morza. W sobotę absolutnie nie powinieneś był siadać za kierownicą!

      – Dlaczego mnie nie powstrzymałeś?

      Jacques gestykulował nerwowo. Zawsze podkreślał słowa rękami, przez co wydawał się jeszcze bardziej nieuczciwy.

      – Żałuj, że sam się nie widziałeś! Wszyscy cię przekonywali! Byłeś naprawdę agresywny, wrzeszczałeś, że to twoja sprawa, czy siadasz za kierownicą, czy nie, czy się rozwalisz, czy nie. Chciałem odebrać ci kluczyki i wtedy mnie uderzyłeś! – Jacques dramatycznie wskazał lewy policzek. – Co jeszcze miałem zrobić? Inni goście też uznali, że jesteśmy bezsilni.

      Christopher jak przez mgłę coś sobie przypominał.

      – O Boże… – jęknął. – Naprawdę cię uderzyłem? Przepraszam, stary.

      – Nie ma sprawy – zapewnił Jacques wielkodusznie. – Staremu przyjacielowi wybacza się nie takie rzeczy.

      – To cud, że dotarłem do domu.

      – Fakt. Masz dobrego anioła stróża.

      – Doprawdy? Nie byłbym tego taki pewien. Wiesz, że nie zależy mi na życiu.

      – Każdemu zależy – zapewnił Jacques. – To odruch, tylko nie zawsze ma się tego świadomość. Gdyby ktoś chciał cię zabić, walczyłbyś jak lew.

      – Nie. Poprosiłbym, żeby zrobił to szybko i bezboleśnie.

      Jacques westchnął cicho. Znał to; Christopher regularnie popadał w ponury nastrój. Wtedy ciągle mówił, że chce umrzeć, że już nie zniesie bezsensu istnienia. Często wychodził, mówiąc na pożegnanie, że z sobą skończy. Nikt nie traktował tego poważnie, ale czasami Jacques myślał, że któregoś dnia zrobi to naprawdę. Właśnie dlatego, że nikt w to nie wierzy. Zrobi to choćby po to, żeby nam wszystkim pokazać.

      Jego depresja zaczęła się w pewien wrześniowy ranek przed sześciu laty, gdy w niedzielę wrócił z całodziennej wyprawy na morze i zastał w La Cadiere pusty dom. Na kuchennym stole leżała kartka od żony, z informacją, że razem z dziećmi na zawsze wraca do Niemiec i wnosi pozew o rozwód. Christopher od dawna wiedział, że jest nieszczęśliwa i zła, ale nie sądził, że naprawdę zrobi to, o czym ciągle mówiła.

      Rodzina była dla niego najważniejsza, była sensem jego życia, jego ostoją, jego przyszłością.

      Runął w przepaść.

      Nikt nie czekał na niego z kolacją, gdy wracał do domu, nikt nie ogrzewał mu łóżka. Latem nie mógł już chodzić z dziećmi na plażę, jesienią nie szalał z nimi po promenadzie na deskorolkach. Skończyły się pikniki w górach w wiosenne wieczory, wspólne wypady do McDonalda, wycieczki w głąb lądu, na lawendowe pola, do lesistych dolin. Koniec obfitych śniadań w niedzielne poranki, koniec śmiechów i żartów.

      Tylko cisza, pustka i samotność. Samotność, która sprawiała, że śmierć wydawała się kusząca. Przez te wszystkie lata nie uporał się jeszcze z tą stratą.

      Jacques szczerze mu współczuł. Uważał go za przyjaciela, w raczej szerokim rozumieniu tego słowa.

      – Podam ci kawę – zdecydował. – Dobrze ci zrobi.

      – I pastis?

      – O nie, żadnego alkoholu – rzucił Jacques ostro. – W sobotę otarłeś się o zatrucie alkoholowe. Powinieneś trochę przystopować.

      – Jacques, ja tu jestem klientem. Podaj mi pastis!

      Jacques westchnął.

      – Na twoją odpowiedzialność. Wątroba stanie ci dęba, ale sam wiesz, co robisz.

      Zniknął w kuchni, a Christopher, wpatrzony w ścianę, odgrzebywał w pamięci strzępki sobotnich wydarzeń. Nie udało mu się odtworzyć wszystkiego chronologicznie, a od pewnego momentu wszystko spowijała gęsta, nieprzenikniona mgła.

      Jacques wrócił z kawą i alkoholem.

      – Co się właściwie działo w sobotę? – zapytał Christopher.

      – Kiedy…

      – Tak, kiedy zacząłem chlać na umór. Co się działo?

      – Nic, jak zwykle byłeś w dołku. Przyszedłeś koło dziesiątej i oznajmiłeś, że życie nie ma sensu.

      – A potem?

      Jacques wzruszył ramionami.

      – A potem zamówiłeś wódkę. I kolejną, i tak dalej. Co jakiś czas whisky dla odmiany. Opowiadałeś o żonie i dzieciach. Właściwie jak co sobotę. Sam wiesz, że weekendy są dla ciebie najgorsze…

      – Nie tylko weekendy – mruknął Christopher. – Dobry Boże, nie tylko weekendy. – Obracał machinalnie szklankę, wpatrzony w mleczny płyn. – Życie to jedno wielkie gówno – stwierdził po chwili.

      3

      – Powinniśmy