Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

statki, aż poczułam się sama jak znak nawigacyjny i po paru głębokich oddechach słonym powietrzem byłam gotowa na powrót do domu.

      Z podjazdu przemknęłam cichutko do swojego pokoju, żeby im nie przeszkadzać w pożegnalnej imprezie. Jako jedyna cieszyłam się, że wyjeżdżają. Panowały skwar i duchota. Przez otwarte okno docierał do mnie szmer rozmów i co jakiś czas głośniejsze śmiechy. Poczłapałam ospale pod prysznic. Wiedziałam, że nie zasnę, dopóki będą się tam na dole kotłować. W pewnej chwili wraz z zapachem dymu z ogniska dobiegło aż pod drzwi łazienki brzdąkanie gitary. Zdziwiłam się, bo nigdy nie było mowy o graniu. Szybko uznałam, że brat Andrzeja miał zadołowany na strychu instrument. Dźwięki odbierałam jako nawet przyjemne, ni to szanty, ni harcerskie szlagiery pachnące lasem i młodością. Postanowiłam skoczyć do kuchni po kawę i wysłuchać reszty koncertu w towarzystwie ulubionego napoju.

      Na dole, już z pełnym kubkiem w ręku, spotkałam starszego z braci. Zaskoczył mnie, bo muzyka nadal płynęła przez uchylone drzwi na taras od strony wody. Otworzył lodówkę w poszukiwaniu puszek piwa i soku dla dzieci.

      – Cześć – zagadnął. – Może do nas dołączysz?

      – Nie chcę przeszkadzać – odpowiedziałam wymijająco. – To przecież wasze pożegnanie.

      – Nie wygłupiaj się. Jemu jest przykro, że cię tam nie ma.

      Zawahałam się i popatrzyłam niepewnie.

      – Znam go przecież – dodał. – Ucieszy się. Chociaż na tyle mogłabyś się dla niego poświęcić. W dodatku dziś są jego urodziny.

      – Naprawdę?

      – Nie. I co z tego? Przecież możemy udawać, że są – skwitował z krzywym uśmiechem.

      Racja. Możemy udawać. To już ostatni wspólny wieczór i Andrzej miał prawo do tego, żeby zrobić mu małe święto. Nie myśląc ani chwili dłużej, dałam się posadzić na szerokim pniaku. Odmówiłam kiełbasek i piwa, pozostając przy trzymanym w garści kubku z kawą. Naprzeciwko mnie po drugiej stronie ognia siedział Andrzej z gitarą. Wokół niego rozlokował się wianuszek fanów wpatrzonych w stryjka jak w tęczę. Zamawiali kolejne, doskonale im znane piosenki. Nawet ja niektóre kojarzyłam. Śpiewali, śmiejąc się i koszmarnie fałszując. Nikomu to nie przeszkadzało. Andrzej też śpiewał, ładnym, czystym, mocnym głosem. Cholera, ale ładnym! Głębokim, bardzo męskim, docierającym do miejsc, które wolałabym zostawić w świętym spokoju. Aż ciężko było słuchać. A jeszcze ciężej przestać. Nie wiedziałam, że tak potrafi. Chyba wielu rzeczy jeszcze o nim nie wiedziałam.

      Co jakiś czas odrywał rękę od strun i sięgał do tyłu po puszkę z piwem. Nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, skupiony na dzieciach. Powinien mieć własne, stanowczo powinien… Przyglądałam się im i coraz bardziej uświadamiałam sobie, jaka jestem żałosna. Spędziliśmy pod jednym dachem dwa tygodnie, a nawet nie pamiętałam ich imion. Żadnego. Nic o nich nie wiedziałam poza tym, co przed przyjazdem powiedział mi Andrzej. To chore. Coś ze mną było nie tak.

      Dopiero tuż przed północą rodzice pogonili potomstwo do łóżek. Zabrałam się za usuwanie śladów po kolacji w plenerze. Andrzej wciąż tkwił przy gasnących płomieniach i wyczarowywał jakieś spokojne, usypiające ballady. Wstawiłam wszystkie naczynia do zmywarki i zamierzałam wycofać się na górę, gdy jego brat znów mnie zatrzymał, tym razem na schodach.

      – Widziałem, jak na ciebie patrzy – powiedział.

      – Co ty gadasz? Wcale na mnie nie patrzył. Przecież cały czas był zajęty dziećmi.

      – Tak ci się tylko zdaje. Nie zrób mu krzywdy – poprosił, wprawiając mnie w osłupienie. – On już przeżył wystarczająco dużo rozczarowań.

      – Co chcesz przez to powiedzieć? – dopytywałam, wietrząc zmory z przeszłości.

      – Po prostu go szanuj. To porządny facet. Nie potrzebuje, by znów go potraktowano jak śmiecia – wycedził i zniknął za drzwiami swojego pokoju.

      Miałam wrażenie, że usiłował być uprzejmy i otwarty, jednak nie miał o mnie dobrego zdania. Nie potrafiłam odgadnąć, o co mu chodziło. Szanowałam Andrzeja. W każdym razie nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby potraktować go z pogardą. Przecież on to wie. Powinien wiedzieć.

      Zawahałam się i wyszłam na dwór. Andrzej przestał grać i spoglądał z zaciekawieniem, jakby próbował zgadnąć, czego się może po mnie spodziewać. Sama nie byłam pewna. Siedział na niskim pniaku. Dla mnie brakowało tam miejsca. Podeszłam blisko i przykucnęłam tuż przy mężczyźnie, podpierając się rękami o jego kolana. Odłożył ostrożnie gitarę na trawę, otoczył dłońmi moją twarz i przez jakiś czas nie działo się nic poza tym, że zaglądałam w błyszczącą w mroku głębię Bałtyku. Potem zaczął mnie całować.

      Czułam smak piwa. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. W sumie przez dłuższy czas nic mi nie przeszkadzało, aż w końcu zwyczajnie ścierpły mi nogi. Mimo eksplodujących we mnie doznań nie byłam w stanie długo tego ignorować. Zaczęłam się wiercić, a on uznał to za sygnał do zakończenia tej sceny. Cofnął ręce. Wstałam i z ulgą masowałam łydki. Uśmiechnął się ze zrozumieniem. Sięgnął po gitarę i wciąż mi się przyglądając, zaczął grać nastrojowy szlagier sprzed kilkunastu lat. Milczeliśmy zgodnie. Nie wlałam w siebie nic poza kawą i nie padło ani jedno słowo, a i tak czułam się skołowana, jakbyśmy oboje wypili i powiedzieli za dużo.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.

      Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.

/9j/4AAQSkZJRgABAQEAlgCWAAD/4QA6RXhpZgAATU0AKgAAAAgAA1EQAAEAAAABAQAAAFERAAQAAAABAAAXEVESAAQAAAABAAAXEQAAAAD/2wBDAAQCAwMDAgQDAwMEBAQEBQkGBQUFBQsICAYJDQsNDQ0LDAwOEBQRDg8TDwwMEhgSExUWFxcXDhEZGxkWGhQWFxb/2wBDAQQEBAUFBQoGBgoWDwwPFhYWFhYWFhYWFhYWFhYWFhYWFhYWFhYWFhYWFhYWFhYWFhYWFhYWFhYWFhYWFhYWFhb/wAARCATNAx4DASIAAhEBAxEB/8QAHwAAAQUBAQEBAQEAAAAAAAAAAAECAwQFBgcICQoL/8QAtRAAAgEDAwIEAwUFBAQAAAF9AQIDAAQRBRIhMUEGE1FhByJxFDKBkaEII0KxwRVS0fAkM2JyggkKFhcYGRolJicoKSo0NTY3ODk6Q0RFRkdISUpTVFVWV1hZWmNkZWZnaGlqc3R1dnd4eXqDhIWGh4iJipKTlJWWl5iZmqKjpKWmp6ipqrKztLW2t7i5usLDxMXGx8jJytLT1NXW19jZ2uHi4+Tl5ufo6erx8vP09fb3+Pn6/8QAHwEAAwEBAQEBAQEBAQAAAAAAAAECAwQFBgcICQoL/8QAtREAAgECBAQDBAcFBAQAAQJ3AAECAxEEBSExBhJBUQdhcRMiMoEIFEKRobHBCSMzUvAVYnLRChYkNOEl8RcYGRomJygpKjU2Nzg5OkNERUZHSElKU1RVVldYWVpjZGVmZ2hpanN0dXZ3eHl6goOEhYaHiImKkpOUlZaXmJmaoqOkpaanqKmqsrO0tba3uLm6wsPExcbHyMnK0tPU1dbX2Nna4uPk5ebn6Onq8vP09fb3+Pn6/9oADAMBAAIRAxEAPwD7+ooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACiiigAooooAKKKKACi