Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

w kuchni.

      Z niepokojem poleciałam na górę. Pod skórą czułam zmiany, a nie chciałam żadnych rewolucji. Mieszkałam nad morzem już dwa miesiące i przyzwyczaiłam się do tutejszego rytmu życia. Miałam nadzieję, że do jesieni nic go nie zaburzy. Kiedy po kwadransie zeszłam na dół, roboczy blat był w stanie totalnej rozpierduchy, za to na stole stała micha pełna ryb, a obok druga z sałatką.

      – Co to? – rzuciłam, wietrząc rodzimą faunę.

      – Dziś wszystkie Basie jedzą karasie – wyrecytował z dumą. – Osobiście łowione z samego rana.

      – Wszystkie Basie? – spytałam rozbawiona tą rybną poezją.

      – Na pewno jedna. Inne mnie nie interesują – wybrnął zgrabnie i nałożył mi potężną porcję na talerz.

      Przez chwilę jedliśmy, gawędząc o wędkowaniu. Wciąż czekałam na tę zasadniczą rozmowę. Przy ostatniej rybie nie wytrzymałam i sama zaatakowałam temat.

      – O czym chciałeś porozmawiać? Coś się stało?

      – Nie – zaprzeczył od razu. – Wyluzuj. Po prostu chciałem ci powiedzieć, że mój brat przyjeżdża z rodziną na urlop. W ten weekend.

      I po sielance. Cholera jasna, gdzie ja się teraz podzieję? W głowie rosły mi wściekłość i strach niewiadomego pochodzenia. Nie chcę, nie chcę, nie chcę! Jeszcze bardziej nie chciałam, żeby zauważył, jaką zasiał we mnie panikę, więc siląc się na lekki ton, rzuciłam beztrosko:

      – Czyli w piątek muszę się wyprowadzić.

      Spojrzał na mnie tak, jakby nagle wyrosło mi na czole trzecie oko.

      – Zwariowałaś?

      Też wymyślił. Toż przecież nie dziś. Dotąd nie zauważył?

      – Nie… Dlaczego? Przecież po to mi to mówisz.

      – Zwariowałaś – potwierdził tę niewątpliwie słuszną diagnozę. – Dziewczyno, mówię o tym po to, żebyś zdążyła się nastawić psychicznie na biegającą po domu i wrzeszczącą bandę potworów. Mój brat ma czworo dzieci! To zmieni nasz rytm życia i ten cichy bunkier. A żadne wyprowadzanie się w grę nie wchodzi. Sam nie dam rady ich wykarmić. Bratowej chciałbym oszczędzić gotowania, skoro przyjeżdża na wakacje. Niechże raz w roku odpocznie. To bardzo sympatyczna osoba.

      Trudno było się nie roześmiać.

      – Niech ci będzie. Nalepię wiadro pierogów i knedli, a potem postaram się nie wchodzić wam w drogę. Może być?

      – Pierogi i knedle mogą oczywiście być – zgodził się grzecznie – tylko nie myśl, że uciekniesz do swojej jaskini i nie wychylisz nosa z pokoju aż do ich wyjazdu. Chciałbym się tobą pochwalić rodzinie.

      – Nie ma czym.

      – To twoje zdanie. Nie masz monopolu na rację – oznajmił i zamykając temat, zabrał się za wkładanie naczyń do zmywarki.

      W pełnym stresie, nadęta i niezadowolona, lepiłam mu te cholerne pierogi przez cały piątkowy wieczór. W sobotę po rozmowie z Grzesiem dałam się wywlec na rejs i przesiedziałam go z nosem w książce. Andrzej nie komentował mojego zachowania. Wyglądało na to, że zupełnie nie jest zaskoczony i rozumie przyczynę. Po powrocie do domu obdarował mnie tylko informacją, że jedzie do Goleniowa, by odebrać gości z lotniska. Automatycznie odpaliłam opcję ewakuacji. W połowie schodów uświadomiłam sobie jednak brak sensu tego, co powiedział.

      – Jak zamierzasz ich przywieźć?

      – Normalnie. Samochodem.

      – Przecież jest ich sześcioro. Nie zmieścicie się.

      – Brat z żoną przyjadą autobusem. Wezmę tylko dzieciaki i bagaże – oznajmił i wyszedł z domu.

      Dogoniłam go na podjeździe. Sama nie wierzyłam w to, co robię. Jakaś resztka przyzwoitości musiała się we mnie kotłować.

      – Tubylcy przodem – zakomenderowałam, wskazując mu ręką bramę, i wskoczyłam dziarsko do toyoty.

      Samolot spóźnił się tylko dwie godziny. Przez ten czas Andrzej, ogromnie uradowany moją otwartością i spolegliwością, zdążył mi przekazać milion informacji o całej szóstce. Mieszkali w Trondheim, blisko portu, w otoczeniu fiordu i polodowcowych wzgórz. Brat Andrzeja oraz jego żona zajmowali się skałami, minerałami i wodami gruntowymi w ośrodku badań naukowych, którego norweskiej nazwy oczywiście nie zdołałam zapamiętać. Byli geologami. Dzieci w wieku od szóstego do dwunastego roku życia chodziły do miejscowej międzynarodowej szkoły, gdzie nauczano po angielsku. Dzięki temu z każdym rokiem stawały się coraz bardziej trójjęzyczne. Norweski wchodził im do głowy sam razem z wiatrem znad Morza Norweskiego, który od czasu do czasu – podpuszczany przez okoliczne trolle – wpadał do miasta, przepychając się między skałami i burząc wody fiordu.

      Zapamiętałam, że brat Andrzeja jest starszy od niego o dwa lata, żonę poznał już na początku liceum i dla wszystkich od dwudziestu lat stanowili wzór pary doskonałej. To było intrygujące. Jak dotąd jedyną idealną parę, jaką znałam, stanowili Wojtek i Marzena. Wobec tego istniała szansa, że sobie popatrzę i porównam. Wprawdzie nie wiedziałam, czemu miałoby to służyć, lecz zawsze stanowiło temat, którym mogłam zająć głowę przy okazji wymuszonych przez sytuację kontaktów z tymi ludźmi.

      Najbardziej bałam się dzieci. Wciąż żywiłam przekonanie, że to kosmiczne stwory, z którymi ciężko się porozumieć. Wyjątkiem był Grześ. Wyjątkiem potwierdzającym regułę oczywiście. A tu takie zagęszczenie na raz! Byłam przekonana, że będą hałaśliwe, natarczywe i natrętne, z mnóstwem pytań i propozycjami zabaw, na które na pewno nie będę miała ochoty. Szczęśliwie cała czwórka tuż po wylądowaniu tak silnie przywarła do ukochanego stryjka, że kwestia rozlokowania gości w samochodach była oczywista. Andrzej zabrał młodsze towarzystwo, ja dorosłych i pognaliśmy do domu.

      Po pierwszych dniach spędzonych w napięciu, kiedy wszystkie wykonane przeze mnie pierogi zniknęły i zażądano nowych, uznałam, że może jakoś przetrwam rodzinny urlop, chociaż czas dłużył mi się niezmiernie. Dzieci robiły potworną zadymę, bałaganiły okrutnie i tupały po domu niczym stado wściekłych żubrów. Głównie trzymały się Andrzeja, na obcy element nie zwracając uwagi. Chyba wyczuwały, że ze mną to żadna zabawa.

      Brat Andrzeja i jego żona znikali na całe dnie, chcąc nacieszyć się możliwością spędzania czasu bez potomstwa. Zachowywali się jak para nastolatków. Chichotali, trzymali się za ręce i całowali po kątach. Aż mnie zastanawiało, czy to normalne. Jakoś nie umiałam sobie wyobrazić Wojtka robiącego takie rzeczy. Zupełnie niepoważni ludzie. Cieszyłam się, że Andrzej taki nie jest. Chwilami. Bo momentami zdawało mi się, że mógłby być, gdyby poznał kogoś odpowiedniego. Nie wiedziałam, czy mi się podoba ta myśl. Popadałam w paranoję od wytężonej pracy mózgu w tym zakresie. W każdym razie dorośli urlopowicze wracali późnym wieczorem, dając stryjkowi szansę samodzielnego poupychania bratanków do łóżek. Wypełniali mu swoimi dziećmi czas aż do granic snu i absurdu. Wyglądało na to, że gospodarz jest z tego rozwiązania zadowolony. Może taką mieli tradycję?

      Korzystając z sytuacji, skupiłam się na banku, by nadgonić nieco zaniedbaną robotę. Widywaliśmy się wszyscy głównie przy śniadaniu i czasem przy kolacji. Tyle mogłam znieść. Rejsów po Świnie musiałam się wyrzec. Andrzej zabierał na wodę przede wszystkim dzieciaki. Z naszych rozmów o wszystkim i o niczym też nic nie wychodziło, bo zawsze ktoś do nas dołączał, dosiadał się i zmieniał atmosferę na kompletnie nie naszą. Nie byłam o to zła, nie miałam żalu. Może tylko czasem,