Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

kreskówkę albo na pójście do kina. Niezależnie od tego, co mieli grać, wiedziało się, że zabawa będzie przednia. Tego samego doświadczałam podczas pogaduszek z Grzesiem, chociaż nie tęskniłam. Wtedy jeszcze tęsknota była dla mnie zupełnie nieznanym odczuciem.

      W któryś sobotni poranek pod koniec maja, kiedy wciąż rozbawiona pomysłowością chłopca odkładałam telefon, do mojego pokoju zapukał Andrzej. Nie pytając o zgodę, wetknął głowę w drzwi i rzucił wesoło:

      – Waćpanna Barbara ma ochotę na wyprawę w nieznane?

      – Czyli gdzie?

      – Czyli na wielką wodę.

      – Na morze?

      – Nie, nie! Nie na aż tak wielką. Na deltę.

      Zawahałam się, bo mimo słońca było dość wietrznie i rzeka falowała niespokojnie.

      – Czy to bezpieczne?

      – Jasne, że nie. Stado aligatorów i piranii już tam na ciebie czyha. Poza tym popłyniesz tylko ze mną, więc będę mógł cię zgwałcić, obedrzeć ze skóry i zamordować.

      – Tu też jestem z tobą zupełnie sama i jeszcze żyję.

      – Wybacz, to tylko małe niedopatrzenie z mojej strony.

      – Kusisz. Jeszcze chwila i się złamię.

      – Wobec tego dodam, że na jachcie mam lodówkę z małym zamrażalnikiem i wszystko, co potrzeba do serwowania mrożonej kawy w plenerze.

      Ten argument przeważył szalę.

      – Będę gotowa za dziesięć minut – poinformowałam i zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem.

      W końcu co mi szkodziło? Nie miałam nic do roboty i mnóstwo czasu. Uznałam, że nawet jeśli to wspólne siedzenie na małej, ciasnej łupinie okaże się męczące i krępujące, mogę milczeć jak zaklęta i zmienić się w nadętego gbura. Ubrałam się możliwie skromnie, żeby nie było, że mnie kusi perspektywa gwałtu i po niecałym kwadransie dreptałam nerwowo po pomościku, pełna obaw przed wejściem na chyboczący się jacht.

      – Nie przewróci się? – zapytałam.

      – Nie dowiesz się, jeśli nie sprawdzisz. – Złapał mnie za rękę i zdecydowanie pociągnął.

      Zachwiałam się, wpadłam na niego niezgrabnie i niewiele brakowało, żebyśmy oboje wodowali. Widocznie to przewidział, bo wytężył siły i udało mu się w miarę zgrabnie opanować sytuację.

      Z tej perspektywy potwór wodny wydawał się znacznie większy i stabilniejszy niż z lądu. Byłam w tej dziedzinie totalnym ignorantem. Zdołałam zarejestrować wzrokiem wygodny pokład, na którym dałoby się swobodnie usiąść, a nawet się położyć. Poczucie bezpieczeństwa zapewniały solidnie wyglądające relingi. Poza tym część jachtu była zadaszona. Znajdowało się tam pomieszczenie z wąskimi kanapami po bokach, fotelem, sterem i mnóstwem nieznanych mi z nazwy urządzeń służących zapewne do kierowania oraz obiecana lodówka dająca nadzieję na mrożoną kawę. Z boku wisiało koło ratunkowe, co mnie na dobre uspokoiło.

      – Umiesz pływać? – spytał Andrzej.

      – Zamierzasz wyrzucić mnie za burtę?

      – Nie wykluczam tej możliwości, jeśli staniesz się zbyt napastliwa – zagroził ze śmiechem w oczach.

      Nieustannie szokował mnie radością życia sprzęgniętą ze spokojem i stonowaniem. Potrafił cieszyć się drobiazgami, każdym dniem, każdą godziną, jakby codzienność nie była niczym innym jak tylko niemożliwą do przecenienia wartością. I ze wszystkiego żartował. Nie kpił. Żartował! To duża różnica. Pod tym względem bardzo przypominał mi Grzesia. Wciąż mnie podpuszczał, żebym wchodziła z nim w słowne utarczki, a kiedy mu się to udawało, puszył się jak paw.

      – Na wodzie się utrzymam, jednak do Otylii mi daleko. Na drugi brzeg nie dociągnę – przyznałam z żalem, wskazując szuwary szumiące na wietrze w niejakim oddaleniu od nas.

      – Już wiem, czym cię straszyć – podsumował.

      Odcumował potwora, silnik zamruczał z zadowoleniem jak podrapany za uchem gigantyczny kocur. Pozwoliłam się uprowadzić w tajemniczą dal. Andrzej zajął miejsce za sterem, a ja ulokowałam się wygodnie na siedzisku po przeciwnej stronie. Wypływaliśmy wolno na niepokojone wiatrem wody Starej Świny. Zapatrzyłam się w horyzont, a on opowiadał o okolicznej przyrodzie i pochodzeniu wyspy Karsibór, która pierwotnie była częścią Uznamu. Powstała w wyniku sztucznego przekopania Kanału Piastowskiego przez Niemców dobre sto pięćdziesiąt lat temu. Dowiedziałam się też, że historia osady na tej ziemi sięga dwunastego wieku. Temat mnie fascynował, a ponieważ Andrzej wiedział już, że mam historycznego hopla, obiecał dostarczyć mi stosownej karmy, żeby tego hopla dożywić. Zobowiązał się do wypożyczenia dla mnie lokalnych publikacji w szczecińskiej bibliotece uniwersyteckiej.

      Z wolna po prawej stronie zostawialiśmy za sobą Karsiborską Kępę, a z nią ptasi rezerwat. Na brzegu widziałam wysokie trawy, podmokłe łąki czy pastwiska i rozpanoszone wodne zielsko. Żadne żywe stworzenie nie rzuciło mi się w oczy. Zachłannie zapoznawałam się z ciekawostkami o niemal każdej mijanej wysepce. Wreszcie Andrzejowi znudziło się gadanie, więc wyjął ze schowka dwie lornetki, odprawił mnie na rufę i przykazał szperanie po niebie oraz krzakach w poszukiwaniu ptactwa. Wtedy właśnie mimo dzikich wysiłków wyszedł ze mnie głąb, bo za diabła nie umiałam nic sama wypatrzeć. Tymczasem on co chwilę wskazywał palcem ornitologiczne cudeńka: a to kormorany, a to wodniczki, a to bataliony czy cyranki. Były piękne, ciekawiły mnie i raz-dwa nauczyłam się je odróżniać. W końcu oznajmił, że jeśli dopisze nam szczęście, dorwiemy bielika. Faktycznie, udało się kawałek dalej, gdy wypływaliśmy z wąskiego wodnego gardła na rozległe jezioro. Andrzej pokazywał przepływające ławice ryb i obiecywał, że na dniach spotkam się z nimi przy patelni. Słuchałam jak zaczarowana, rozglądając się bez ustanku, bo widoki były zachwycające. Pomyślałam wtedy, że bezbrzeżna przestrzeń morska nie umywa się do tego bogactwa krajobrazu, jakim dysponuje delta Świny. Chociaż nie miałam jeszcze wówczas pojęcia, że to miejsce stanie się dla mnie tak ukochane i bliskie.

      – Patrz – powiedział Andrzej, nakierowując moją lornetkę na widniejące w oddali zabudowania. – To Lubin. Widzisz? Góruje nad nim wieża kościoła. A obok masz punkt widokowy na deltę. Kawałek za nim ukrywa się najpiękniejsze i najbardziej magiczne miejsce w okolicy. Jeśli będziesz grzeczna i zasłużysz, to cię tam kiedyś zabiorę.

      – A co tam jest? – spytałam zaciekawiona.

      – Tajemnica. Dziś na pewno nie zdradzę. Jeszcze nie wiem, czy można ci zaufać.

      W drodze powrotnej zostałam obdarowana wielkim kubkiem mrożonej kawy oraz grzeczną prośbą o przymknięcie gęby na jakiś czas, bo jednak chciał odnieść choć minimalną korzyść naukową z wycieczki i zależało mu na pstryknięciu ptasich fotek. Ucichłam zatem, rozkoszując się smakiem i wszechogarniającym spokojem. Ku mojej uciesze to przymusowe milczenie okazało się złotem, bo w pewnej chwili tuż nad jachtem zaczęły się kręcić dwa ogromne bieliki. Siedziałam z zadartą głową i gapiłam się na nie z zachwytem. Zataczały koła i wirowały razem w jakimś szalonym tańcu. Były niesamowite, jednocześnie dzikie i fascynujące, budzące respekt i piękne. Masywne, brunatne skrzydła z zapałem młóciły powietrze, w słońcu mieniły się żółte dzioby i białe pióra na końcach ogonów. W głowie zaroiło mi się od pytań, bałam się jednak odezwać, bo nie chciałam ich spłoszyć. Kiedy znudziło je to przedstawienie nad wodą, odleciały hen, na wschód w stronę Wiszowej Kępy.

      – Wiedziałaś,