Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

jechać?

      – A wolisz tu siedzieć? Oczywiście możesz zadzwonić po holowanie, tylko to nie rozwiąże sprawy noclegu. Zresztą sama wiesz, że do Łodzi wrócić nie możesz.

      – A to dlaczego? – spytałam, zerkając na niego spode łba.

      – Bo nie chcesz rozczarować brata. Poza tym głupio byłoby zostawić tych ludzi na lodzie. W gruncie rzeczy są całkiem sympatyczni. Wiem, bo mam u was konto.

      – Chyba że tak… – Zaczynałam się łamać. – A co z gratem?

      – Jutro po niego przyjadę i załatwię przywrócenie go do żywych.

      – Dokumentów ci nie oddam!

      – A trzymaj je sobie! – Zaśmiał się. – Ważne, że mnie nie ograbiłaś z prawa jazdy. Przy okazji od razu oświadczam, że nie mam zwyczaju zaciągać nikogo na siłę do łóżka. Wysiadaj… A właśnie, jak ty masz w ogóle na imię?

      Trochę zbił mnie z tropu tak otwartym postawieniem sprawy. Chociaż w sumie mi pasowało. Tak będzie zdecydowanie łatwiej.

      Nie wiem, co mnie podkusiło. Przez chwilę się wahałam i doszłam do wniosku, że ta cholerna Edyta nie przejdzie mi przez gardło. Podziękowałam w duchu ciotce za obdarowanie mnie alternatywą i na pewniaka wypaliłam:

      – Baśka.

      – Serio? A ja Andrzej. Jakby co, przyjaciele mówią na mnie Jędrek.

      – Nie jesteśmy przyjaciółmi – skomentowałam jak skończona idiotka.

      – Jak chcesz. Tak czy siak razem stanowimy niezły kawał Trylogii. Tylko nam Bohuna dołożyć i siedemnasty wiek stoi przed nami otworem.

      Roześmiałam się. Bohunem mnie przekonał. Porozumienie na bazie ukraińskich Dzikich Pól skutecznie do mnie przemawiało. Wysiadłam niezgrabnie z toyoty, zabierając tylko torebkę. Otworzyłam bagażnik i pokazałam największą walizkę. Po chwili pozwoliłam się poprowadzić w ciemności do jakiejś terenówki stojącej nieopodal.

      – Ahoj, przygodo – wymamrotałam do siebie, usiłując podtrzymać się na duchu. – Może nie będzie tak źle.

      Jechaliśmy faktycznie krótko. Najpierw mostem, a potem wąską ulicą wśród niskich zabudowań. W oknie od strony kierowcy za czerniejącymi zarysami domów mieniła się w świetle księżyca woda. Chyba ta sama, nad którą przerzucono most. Nie byłam pewna, czy to Świna.

      Wreszcie wjechaliśmy na przestronne podwórko ogrodzone wysokim płotem i wypełnione mnóstwem zieleni. Po lewej stały budynki gospodarcze, po prawej duży dwupoziomowy dom z uroczym gankiem i spadzistym, rozczłonkowanym dachem. Na dole zdobiły go spore oszklone wykusze, na których urządzono balkoniki. Budynek był jasny – biały albo kremowy. Nie dałam rady stwierdzić tego w ciemności. Mimo sporych rozmiarów sprawiał wrażenie przytulności i sielskości. Trwał w ciszy i mroku rozproszonym jedynie małą lampką nad wejściem. Między domem a zabudowaniami gospodarczymi, na wprost bramy, biegł szeroki chodnik z kostki. Kończył się dziwną konstrukcją, która zapewne pełniła funkcję pomostu, bo odrobinę dalej na wodzie kołysała się niemrawo łódka. Istne rajskie sioło dla samotnika.

      – To jeszcze Świnoujście?

      – Jasne – powiedział gospodarz lekko kpiącym głosem. – Witaj w krainie czterdziestu czterech wysp.

      Otworzył drzwi wejściowe i wpuścił mnie do środka, zapalając światło.

      Już w progu oniemiałam. Wnętrze było spełnieniem marzeń. W odróżnieniu od stalowoszarego chłodu mojego mieszkania tu dominowały ciepłe brązy i beże. Wszędzie drewno. Dużo drewna. Na podłodze, schodach, a nawet na ścianach, gdzie stanowiło uzupełnienie pastelowych kolorów farby. I mnóstwo przestrzeni. Meble były nowoczesne, a mimo to ciepłe, z charakterem, zachęcające tak bryłą, jak i wykończeniem do korzystania z nich. Pasowały do obrazu całości.

      Zachwyciła mnie także przestronna, z wielkim oknem, intensywnie żółta kuchnia. Białe szafki przy dwóch ścianach i na niewielkiej wysepce pośrodku pomieszczenia kontrastowały z mahoniowym odcieniem blatu i sporego stołu, przy którym ustawiono sześć krzeseł. Na półkach i parapecie ulokowano kilka doniczek z paprotkami. Fakt, że nieco zasuszonymi.

      Na bufecie między pojemnikami na przyprawy i mnóstwem różnych herbat rozpanoszyły się okruchy chleba. Obok zlewu tkwił stos brudnych naczyń, a otwarta zmywarka świeciła pustką. Na lodówce leżały w nieładzie cztery kartony po mleku i dwa po soku pomidorowym. Bez zakrętek, zatem niewątpliwie puste. Najwyraźniej duch pedantyzmu omijał to urocze domostwo szerokim łukiem. Mimo to rozglądałam się pełna podziwu.

      – Naprawdę mieszkasz sam w tym bajkowym pałacu? – spytałam ze zdumieniem, podczas gdy mój gospodarz kręcił się już przy garach z zamiarem dożywienia mnie.

      – Tak. Sprzątam też sam – potwierdził, a widząc w moich oczach wielki znak zapytania, dodał: – Moi rodzice prowadzili tu niewielki pensjonat i kameralną knajpkę dla gości. Tata dodatkowo miał mały statek wycieczkowy, którym zabierał turystów na rejsy po delcie. Niestety oboje cztery lata temu zginęli w wypadku.

      – Przykro mi – powiedziałam odruchowo. – Nie chciałeś kontynuować tego biznesu?

      Postawił przede mną kubek z herbatą i talerz z zupą jarzynową upichconą po męsku, gęstą i treściwą. Pachniała wspaniale.

      – Jedz – nakazał i dopiero gdy spełniłam jego polecenie, zaczął opowiadać: – Początkowo próbowałem. Jakoś radziliśmy sobie z bratem i bratową, ostatecznie jednak, kiedy trafiła im się okazja wyjazdu na stałe do Norwegii, zabrali dzieciaki i zostawili mnie z całym bałaganem. Wiedziałem, że to koniec, bo nie zamierzam rezygnować z uczelni. Lubię moją pracę. Po prostu zwinąłem interes, posprzedawałem niepotrzebne graty, statek ojca zamieniłem na mały jacht i urządziłem tu sobie nieco przerośniętą samotnię.

      – Widujesz się z bratem? – spytałam, mając na uwadze własne kulawe relacje z Wojtkiem.

      – Oczywiście. To najbliższa mi osoba. Dzięki niemu mam etat ulubionego stryjka.

      Pochłonęłam zupę, nawet tego nie zauważając. Andrzej był obcym człowiekiem, a słuchałam go z przyjemnością. Jak na moje standardy – nietypowe zjawisko. Roztaczał wokół siebie spokój i stonowaną pewność siebie, która mimo wszystko nie zalatywała zarozumialstwem. Zamiast natrętnie o wszystko wypytywać, zadowolił się moimi zasmarkanymi wyznaniami w toyocie, a potem bez wahania i swobodnie poddał się przesłuchaniu. Jednak było późno i raczej miał dość, bo kiedy zjadłam kolację, ruszył w kierunku schodów ze słowami:

      – Chodźże, waćpanno Barbaro. Pokażę ci twoją komnatę.

      Zaprowadził mnie szerokimi, wygodnymi schodami do jasnozielonego niewielkiego pomieszczenia na piętrze. Wstawił za próg walizkę, życzył dobrej nocy i poszedł precz.

      Skorzystałam z przyklejonej do pokoju łazienki. Z ulgą wzięłam prysznic i zapakowałam się do łóżka z laptopem na kolanach. System wyszukał sieć. Wygrzebałam się z pościeli i zeszłam na dół, w piżamie i boso, żeby spytać o hasło. Andrzej siedział przy stole nad swoim komputerem i zawzięcie walił w klawiaturę. Postałam chwilę za jego plecami, nie chcąc mu przeszkadzać. W końcu mnie zauważył.

      – Co tam? – rzucił nieprzytomnie.

      – Dasz mi hasło do wi-fi? – spytałam, nie siląc się na szczególnie wyrafinowane sformułowanie prośby.

      – Dam – padła równie prosta odpowiedź.

      Wziął z półeczki nad stołem