Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

ty jesteś Edyta, a nie żaden Człowiek. A ja jestem Grześ. To jest Pan Pies i koniec dyskusji – powiedział stanowczo Grześ-nie-Człowiek i nieco obrażony ruszył przodem z kudłatym, rudym ciężarem w ramionach.

      Agata śmiała się z nas całe popołudnie. Po namyśle uznałam tę jej nieokiełznaną, beztroską uciechę za największy sukces tego popołudnia. No i Pana Psa oczywiście.

      Kilka dni później po krótkim resecie w Kościelisku poczułam, że jestem w formie i dalsze miganie się od roboty nie ma sensu. Na oblodzonych szlakach zrzuciłam z siebie stres i czułam się jak nowo narodzona. Wróciłam do banku z przyjemnością. Kończyłam przerwane warsztaty w jednej z placówek w centrum Łodzi. Sprawiało mi to przyjemność. Któregoś dnia ze zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że nie chciałabym już pracować w okienku. Szkolenie ludzi i obserwacja poprawy ich wyników dawały mi ogromną satysfakcję. Oczywiście zdarzały się trudne momenty. Nie zawsze ze wszystkimi łapałam dobry kontakt i nie z każdym umiałam się od pierwszego razu dogadać, jednak to chyba normalna ludzka sprawa, a nie kwestia mojego dziwactwa.

      Kilka wieczorów w tygodniu spędzałam z Agatą i Grzesiem. Robiliśmy całkiem zwyczajne rzeczy: chodziliśmy do parku, na zakupy, do zoo czy do kina, oglądaliśmy telewizję, graliśmy w karty i planszówki, czasem zabierałam ich do jakiegoś muzeum albo na wycieczkę za miasto. Z Agatą rozumiałyśmy się niemal bez słów, tak samo jak wtedy, gdy jako dziewczynki powierzałyśmy sobie najgłębsze sekrety. To niezwykłe uczucie znowu mieć kogoś tak blisko, znów czuć się ważnym. Grześ był dla mnie przedłużeniem Agaty. Traktowałam go jak jej nieodłączną część. Stanowili dla mnie nierozerwalną jedność. Był pierwszym dzieckiem, które nie odgrywało dla mnie wyłącznie roli tła. I to tła uciążliwego. Przez tych kilka miesięcy nauczyłam się o nim znacznie więcej niż o własnych bratankach przez wszystkie lata.

      Znacznie częściej niż kiedykolwiek wcześniej spotykałam się też z Wojtkiem. Nie wiem nawet, z czyjej inicjatywy. Czy to on sam z siebie, czy ja go czymś zachęciłam? Wpadał do mnie jak po ogień i gadaliśmy głównie o pracy. Wypijał kawę, a potem pędził do własnych spraw. Nie opowiadał o rodzinie. Chyba zdawał sobie sprawę, że nigdy mnie nie interesowała. Nie oczekiwał tego ode mnie ani nie miał żalu. On też raczej nie zagłębiał się w moje prywatne sekrety. Balansowaliśmy w naszych relacjach po bezpiecznej tafli, bojąc się zanurkować w głębinę i dostrzec więcej. W naturalny sposób był obecny w moim życiu i to się liczyło znacznie bardziej niż te wszystkie wymuszone kontakty przez ostatnie lata.

      Comiesięczne spotkania rodzinne w jego domu znosiłam z większą łatwością niż dawniej. Udawało mi się czasem zamieniać po kilka niezobowiązujących zdań z Marzeną lub ojcem bez poczucia, że za chwilę się uduszę. Odbywaliśmy tylko puste rozmowy, jednak nie siedziałam już jak tępa, milcząca kłoda. Ciotka zniknęła i nikt nie poruszał jej tematu. Jolkę ojciec wymienił na inną, prawie taką samą. Berenikę nie Berenikę. Jakoś tak. Znów tylko na moment, więc szkoda pamięci, żeby kodować przelotną obecność.

      Moja dawna samotność, z determinacją broniona i tak zachwalana, wydawała mi się teraz wręcz niedorzeczna. Spotkanie Agaty i wspólne przeżycie choroby otworzyło we mnie dawno pozamykane drzwi. Oczywiście nie oznacza to, że zadekowany w chaszczach dzikus przepoczwarzył się w wielbiącego świat ekstrawertyka. Nadal lubiłam zapadać się w ulubionym fotelu z kawą i książką, ale przecież nie każdego dnia. Wystarczyło od czasu do czasu. Z jednej strony mnie to cieszyło, a z drugiej utrzymywało w stanie permanentnego czuwania wrodzone poczucie zagrożenia.

      Rozdział 7

      Zima mijała i nikt jej specjalnie nie żałował. Niby nie była zła, jednak wciąż trzymała w napięciu, bo nie pozwalała zapomnieć o chorobie. Na liście spraw zasadniczych nieustannie podkreślała dwa wielkie znaki zapytania – mój i Agaty. Wreszcie przedszkolaki z grupy Grzesia uroczyście utopiły marzannę w pobliskim bajorku. Dzięki temu świat z wolna ogarnęło pierwsze nieśmiałe tchnienie wiosny.

      Siedziałyśmy z Agatą na ławce przed szpitalem i nerwowo obgryzałyśmy paznokcie. Było za wcześnie. Musiałyśmy czekać, a rozmowa się nie kleiła. Bez zainteresowania śledziłyśmy wzrokiem coraz liczniejsze samochody zapełniające szpitalny parking. Wskazówka na moim zegarku lazła ospale jak zdychająca jaszczurka. Pomyślałam, że to niemożliwe, i złapałam Agatę za przegub. Do kitu. Jej zegarek pokazywał to samo. Westchnęłam zrezygnowana. Ona także, komicznie mnie przy tym parodiując. Dla zabicia czasu wróciłyśmy do pustej, niemrawej dysputy o niczym.

      W ostatnich dniach obie wykonałyśmy wszystkie niezbędne badania kontrolne i przyszedł termin na odebranie wyników. Od nich zależało nasze dalsze życie i samopoczucie. W tym momencie były dla nas sprawą fundamentalną. Dlatego czekanie wydawało się taką katorgą, szczególnie że żadna z nas nie grzeszyła cierpliwością. Jak to jednak bywa, w końcu jaszczurka dolazła, gdzie trzeba, o dziwo ciągle żyjąc, wrota szpitala stanęły otworem, my zaś rzuciłyśmy się do rejestracji, a potem odstać swoje przed wizytą, każda do innego lekarza.

      Onkolog pogrzebał energicznie w stosie papierów składających się na moją historię choroby, uśmiechnął się szeroko i zakomunikował:

      – Fantastycznie. Jeden zero dla pani. Gratuluję i zapraszam na kontrolę za pół roku.

      – Jestem zdrowa? – wydusiłam z powątpiewaniem. – Jest pan pewien?

      – Proszę mi wierzyć. Szukałem, jak tylko mogłem, i nic niepokojącego w pani nie siedzi. Z morfologii wynika tylko lekka anemia. Proszę dbać o siebie, jeść zdrowo, korzystać ze świeżego powietrza i łykać witaminy. – Nabazgrał hieroglifami jakąś receptę, zebrał papiery w teczkę, zamknął ją, podał mi i wyciągnął do mnie rękę.

      – Dziękuję – zdołałam wysapać, po czym złapałam zachłannie dokumenty, uścisnęłam jego dłoń i na miękkich nogach wyszłam na korytarz.

      Ulga, jaką odczułam, pozbawiła mnie sił i zafundowała ostrą karuzelę pod czaszką. Z mroczkami przed oczami dotarłam do krzesła i ciężko na nie opadłam. Usiłując odzyskać panowanie nad własnym organizmem, czekałam na Agatę.

      Po kilku minutach wypadła z gabinetu obok z taką energią, że mało nie wyrwała drzwi z zawiasów. Trzymała identyczną teczkę jak ja. Rozejrzała się lekko nieprzytomnym wzrokiem i rzuciła się w moją stronę.

      – Gadaj! – zakomenderowała, gdy tylko zdołała klapnąć na krześle obok.

      – Jestem czysta – odpowiedziałam, intensywnie badając wzrokiem jej twarz.

      Podniosła oczy.

      – Ja też – oznajmiła cicho, jakby nagle opadła z sił. Zaczęła beczeć.

      Szlochałyśmy i smarkałyśmy w duecie, póki nie zeszło z nas całe napięcie, zanim nie spłynęła na nas jasna i prosta konkluzja: jest wiosna, świat wypiękniał, a my wyzdrowiałyśmy. Życie przed nami!

      – Będziemy dzisiaj pić – zdecydowała nagle, kiedy już jako tako wróciłyśmy do równowagi.

      – Jak to pić? – zdziwiłam się, bo żadna z nas nie tykała alkoholu.

      – Normalnie. Trzeba to opić. Nie dyskutuj ze mną. Spijemy się jak bąki.

      Wieczorem, po odwaleniu wszystkich obowiązków, usiadłyśmy u niej w domu nad wielkim kawałem sernika oraz butlą wina i przystąpiłyśmy do świętowania. Grześ po uszczknięciu swojej porcji ciasta oddalił się w celu zbudowania dla Pana Psa budy z klocków. Pożyczył mój telefon, bo znalazł na YouTubie jakiś filmik instruktażowy i koniecznie musiał z niego korzystać w swoim pokoju, gdzie nie było komputera. Komórki chwilowo