Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

dnia rano podjechałam do nich, gotowe już dziecko odwiozłam do przedszkola i oddałam pożyczony fotelik. Przy okazji dowiedziałam się, że przybycie przedszkolaka rejestruje się elektronicznie, przykładając kartę do puszki zwanej pikaczem. I tu się rozpanoszył dwudziesty pierwszy wiek. Dziecko entuzjastycznie pouczyło mnie, jak należy zapikać, a nauczycielka ostrzegła, że jeśli zamierzam sama odebrać chłopca, Agata musi napisać upoważnienie. Odnotowałam formalność w pamięci i pojechałam po zakupy do Tesco.

      Pakowałam do koszyka wszystko, co mi się nawinęło, pozostając w twardym postanowieniu odżywienia, podtuczenia i rozpieszczania Agaty. Ponieważ jednak brakowało mi doświadczenia, co chwilę wydzwaniałam, wyrywając ją ze snu i dopytując, czy dziecko będzie jadło to albo tamto. W końcu nie wytrzymała i nawrzeszczała do słuchawki, że jej syn to nie kosmita i je to samo, co my. Uwierzyłam z lekkim ociąganiem. Zakup fotelika także zmusił mnie do wykonania telefonu, bo okazało się, że należy znać wagę dziecka.

      – Dziewiętnaście kilo z kością – wywarczała Agata.

      Sprzedawca miał niezły ubaw, gdy bezmyślnie to powtórzyłam. Zawiozłam zakupy do domu, zmusiłam przyjaciółkę do zjedzenia twarożku ze szczypiorkiem, wychłeptałam ze trzy kawy, ogarnęłam chałupę, upichciłam obiad i obiecałam, że po południu zabiorę dziecko do parku. Agata nie była jeszcze na siłach. Dwa dni po wlewie zwykle znosiła najgorzej. Potem nieco się poprawiało. Marudziła coś o tym spacerze, bo świat pokrył pierwszy śnieg i należało malucha przewietrzyć, więc co mi tam. Uznałam, że to nie może być trudne. Park znajdował się rzut beretem od przedszkola, po drugiej stronie remontowanych torów kolejowych, doskonale widoczny spod drzwi placówki. Pamiętałam o upoważnieniu, miałam naszykowane drobniaki na bułę i w ogóle czułam się doskonale zorganizowana, przygotowana i pomocna.

      Dziecko po chwilowym wahaniu uwierzyło mi, że przyszłam po nie na zlecenie mamy, i zgodziło się ubrać. Odcierpiałam swoje w przedsionku spokojniej niż poprzedniego dnia, bo byłam już na to nastawiona.

      – Kupisz mi coś? – Usłyszałam.

      Ha! Nie uda mu się mnie zaskoczyć! Zaciągnęłam chłopca do cukierni.

      – Nie chcę ciastka – zameldował po kilku minutach kontemplacji wypieków.

      – A na co masz ochotę?

      – Na kabanoska.

      Cholera. Przeleciałam po osiedlu w poszukiwaniu sklepu i bohatersko dorwałam tego piekielnego kabanoska. Dziecko zjadło pół, a poobgryzaną resztę wepchnęło mi w rękę.

      – Zostawiłem trochę dla ciebie – oznajmiło z dumą.

      Podziękowałam, wyrzuciłam pod śmietnikiem dla zbłąkanego psa lub kota i poszliśmy do parku. Słońce skrzyło się na cienkiej warstwie śniegu. Złapał lekki mróz. Było przepięknie z zabielonymi konarami i gładkimi połaciami białego puchu na trawnikach. Te właśnie upatrzył sobie mój podopieczny, aby szerzyć na nich dzieło destrukcji.

      – Patrz, robię tory! Jestem pociąg! Ciuch, ciuuuch!

      I tak pociuchując, zaczął szurać po ośnieżonym trawniku. W mgnieniu oka wyżłobił w nieskazitelnej bieli ślady aż po burą zieleń zmarzniętej trawy. Patrzyłam zdegustowana. Mały wandal. Snułam się wolno alejką wzdłuż szyn kolejowych rytych dziecięcymi butami. Po chwili usłyszałam wołanie:

      – Ej, Edyta! Chodź! Będziesz wagonik!

      Co ja będę? Wagonik? Nie ma mowy! Absolutnie nie jest to możliwe!

      Jednak dziecko nie ustępowało. Darło się i darło, aż w końcu nie wytrzymałam. Lataliśmy w kółko jak szaleńcy, warcząc i ciuchając. Zryliśmy śnieg niczym stado zwariowanych kretów. Ono śmiało się do rozpuku, ja starałam się jakoś przetrwać, patrząc co chwilę na zegarek i licząc mijające minuty. W głowie powtarzałam na pociechę, że dzięki moim cierpieniom Agata odpoczywa. W końcu dziecko się zmęczyło i zarządziło czas na huśtawkę.

      Poszliśmy na plac zabaw. Oczyściłam siedzisko z bieli i wilgoci, żeby chłopiec nie odmroził sobie tyłka, i nastawiłam się na rytmiczne, nudnawe bujanie. W końcu znałam to z dzieciństwa. Tymczasem on miał inny plan. Postanowił urozmaicić mi czas atrakcyjną pogawędką.

      – A gdzie ty masz swojego synka?

      – Nie mam.

      – Niemożliwe. Każda duża pani ma synka. No chyba że córeczkę. Masz córeczkę?

      – Nie mam.

      – Dlaczego?

      – Bo nie mam męża.

      – Mama też nie ma męża. A ma synka.

      No i lipa. Robiło się coraz trudniej. Pokontemplowałam sielską, zimową dal, zebrałam się w sobie i wróciłam do rozmowy:

      – Bo twoja mama jest wyjątkowa.

      – No tak. A chłopaka masz?

      – Chłopaka?

      – No takiego pana, co cię kocha i przytula.

      – Nie. Twoja mama też przecież nie ma chłopaka.

      – Moja mama ma.

      Zdziwiłam się.

      – Kogo?

      – Mnie. Kiedy urosnę, to się z nią ożenię.

      Uśmiechnęłam się krzywo, opierając plecy o metalowy słupek.

      – Chyba ci się to nie uda. Synkowie nie żenią się z mamami.

      – Kłamiesz! – powiedział rozsierdzony, zerkając na mnie bykiem. – Nie będę się z tobą bawił! Nie lubisz mnie! – Zeskoczył z huśtawki i ruszył samotnie ścieżką w stronę wejścia do parku.

      Przez chwilę obserwowałam go spokojnie, stojąc dalej jak słup przy huśtawce. W sumie gdybym miała być tak absolutnie szczera, pasowało mi, że się oddala. Kiedy jednak minął zakręt i zniknął za drzewami, z miejsca szarpnął mną niepokój. Zginie gdzieś i za cholerę go nie znajdę! Nie mogę ryzykować. Pobiegłam za nim, wrzeszcząc:

      – Grzesiu! Grzesiu! Zaczekaj!

      Zatrzymał się w końcu i spojrzał na mnie kpiąco:

      – O, wiesz, jak mam na imię.

      – Oczywiście, że wiem. I lubię cię.

      – Nie lubisz.

      – Lubię. Ja tylko po prostu nie znam się na dzieciach – zwierzyłam się w akcie desperacji, bo zrobiło mi się głupio.

      Przez chwilę wyraźnie analizował moje słowa.

      – Rozumiem – powiedział wreszcie. – Nie znasz się, więc cię wszystkiego nauczę. – Złapał mnie za rękę i poszliśmy do samochodu.

      Przez weekend wracałam do równowagi, wychodząc z założenia, że skoro nie ma przedszkola, to nie będę Agacie potrzebna. Zakupy zrobiłam co najmniej na tydzień, nalepiłam im na zapas pierogów ze szpinakiem i uznałam, że jakkolwiek Agata będzie się czuła, jakoś ogarnie własne dziecko. Najwyżej nie pójdzie na spacer i któryś parkowy trawnik dłużej zachowa biel. Strata niewielka. Skupiłam się na własnych sprawach, czyli na kawie i książkach. Spragniona samotności, nawet na moment nie wychyliłam nosa z domu, chrzaniąc piękno zimowej pogody.

      W poniedziałek dzielnie odwaliłam poranne pikanie w przedszkolu i poleciałam na plotki.

      – Cały weekend mówił o tobie – narzekała Agata. – Myślałam, że oszaleję.

      – Mocno się skarżył? – spytałam