Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

pracę koncepcyjną i myśleć. A myślenie boli.

      Pierwsze szkolenie przeżywałam potwornie. Bałam się, że ludzie mnie wyśmieją, zhejtują i totalnie oleją. Wypiłam hektolitry kawy i pewnie dlatego było mi ciągle niedobrze. W sali naprzeciwko mnie siedziały cztery osoby, z którymi widywałam się codziennie, lecz niemal nigdy nie zamieniałam choćby zdawkowych zdań o pogodzie. Zawsze pozowałam na milczącego buca. Tymczasem teraz musiałam nawiązać nić porozumienia na bazie znienawidzonych przez wszystkich limitów sprzedażowych. Z ich strony zaczęło się spodziewanym i standardowym: „Przecież to tylko wciskanie ludziom kitu, w dodatku natrętne. Nic rewolucyjnego nie wymyślisz” oraz „O Jezu, znowu to samo!”.

      Poczułam, że zdecydowanie i żywiołowo nienawidzę własnego brata.

      Zdusiłam w sobie stres oraz barwne przekleństwa i zaczęłam ze współpracownikami zwyczajnie rozmawiać o tym, czego nie lubimy w tej robocie. Wylaliśmy na Wojtka solidne wiadro treściwych pomyj, a po godzinie już tylko ja się produkowałam. Oni słuchali. Z każdym kolejnym kwadransem wydawali się coraz bardziej zainteresowani i zadowoleni.

      – Cholera, tak na to nie patrzyłem – mruknął na koniec jeden z nich, nawet sympatyczny z facjaty blondyn, a reszta mu skwapliwie przytaknęła.

      Czułam, że mogę nieśmiało otrąbić pierwszy sukces.

      Jakiś czas później, gdy przypadkiem przechodziłam obok pomieszczenia socjalnego, ten sam koleś, popijając kawę, plotkował z pozostałymi kursantami. Do moich uszu dotarło zaskakujące stwierdzenie:

      – Wiedzieliście, że to taka kontaktowa dziewczyna? Błyskotliwa i z poczuciem humoru. W dodatku jest na czym oko zawiesić. Ciekawe, dlaczego zwykle chodzi taka nadęta.

      Pomyślałam, że chyba ciężko zaszkodziła mu kofeina. Mimo to jego słowa wryły mi się w pamięć. Od tej chwili starałam się być bardziej wyluzowana. Chociaż wciąż nie tryskałam zachwytem, nadzwyczaj szybko przyzwyczaiłam się do nowej formy wykorzystywania mnie w pracy. Coraz bardziej doceniałam zmiany, jakie Wojtek mi zafundował, bo miałam więcej swobody i czasu. Prowadziłam spotkania warsztatowe w małych grupach, a potem asystowałam przeszkolonym podczas ich pracy, żeby sprawdzić, czy skutecznie stosują się do omówionych procedur obsługi klienta. Na koniec zbierałam wyniki i wpisywałam wnioski w niekończącą się górę formularzy oraz plików. Mogłam przyjść później, wyjść wcześniej, a czasem nawet popracować nad dokumentami w domu. Kiedy każdy pracownik placówki zaliczył już przyjemność wysłuchania moich bredni, Wojtek znów wezwał mnie na rozmowę, tym razem w firmowej przestrzeni biurowej.

      – Zrobiłam, co mi zleciłeś. Czy już mogę wrócić do normalnej roboty? – spytałam wprost, oglądając z dyrektorskiego okna na szczycie biurowca panoramę miasta w trakcie rewitalizacji.

      – Nie ma mowy! – wypalił. – Jesteś świetna! Wyniki, może i ślamazarnie, ale idą w górę. Wdrożysz swoje procedury we wszystkich łódzkich placówkach. Jeśli się postarasz, zaczniesz jeździć dalej.

      – O niczym innym nie marzę. Mamy jakąś placówkę na niedostępnych zboczach Zawratu? Albo chociaż gdzieś na Sokolicy? – szydziłam. – Jeśli tak, jadę od razu.

      – Cieszę się, że tryskasz humorem. Będę pamiętał, że marzą ci się takie wojaże. Najpierw jednak podpiszesz nową umowę o pracę, bo zmieniasz stanowisko. Zgłoś się jutro do kadr. Przy okazji dadzą ci skierowanie na badania okresowe, bo masz podobno jakieś braki w tym temacie. Migałaś się czy coś.

      – Bujaj się. Mam nadzieję, że dałeś mi podwyżkę. Jeśli nawet nie za te twoje szkolenia, to jako rekompensatę za badania, na które chcesz mnie wysłać.

      – Na to nie licz – orzekł, puszczając do mnie oko. Wstał i otworzył drzwi swojego gabinetu, sugerując, że audiencja skończona.

      Zgodnie z rozkazem nazajutrz udałam się do kadr. Ochoczo podpisałam umowę, bo jednak uwzględniała podwyżkę. Odebrałam skierowanie na cholerne badania i niemrawo poczłapałam przez jesienne błoto w kierunku kliniki.

      Byłam wściekła jak diabli. Nie znoszę konowałów. Nienawidzę badań, wkłuć, mierzenia ciśnienia, a nawet osłuchiwania. Na widok krwi robi mi się niedobrze. Krępuje mnie wszelkie obnażanie się, nawet to w warunkach medycznych. Jedyni lekarze, jakich toleruję, to dentyści. Bo o zęby trzeba dbać. Resztę z zasady chrzanię.

      W rejestracji dostałam plik papierków: do okulisty, do laryngologa, do lekarza medycyny pracy i do laboratorium. Przy okazji sympatyczna rejestratorka postawiła mnie pod ścianą, stanowczo sugerując wątpliwą przyjemność wizyty u ginekologa. Komputer wypluł jej informację, że nie badałam się od lat. Niech będzie. Dowaliłam do tego przegląd stomatologiczny i rozpoczęłam niekończącą się tułaczkę po kolejnych gabinetach.

      – Coś mi się pani nie podoba – powiedział ginekolog, grzebiąc w wiadomych rejonach.

      W sumie się nie zdziwiłam. Od tamtej strony nie musiałam mu się wydawać szczególnie śliczna. Zresztą z żadnej nie powalałam urodą. Jakie to miało znaczenie?

      Zerknęłam spomiędzy własnych kolan na jego imponującą łysinę i mruknęłam:

      – Nie szkodzi. Przyzwyczaiłam się.

      – Przepraszam. Źle mnie pani zrozumiała – poprawił się natychmiast bez cienia uśmiechu. – Coś mnie niepokoi. Proszę przejść na leżankę. Wykonam USG. – Wskazał zieloną kozetkę usytuowaną koło monstrualnej maszyny z monitorem. – Kiedy ostatnio robiła pani cytologię? – spytał, nie odwracając twarzy od ekranu, po którym latały jakieś czarno-białe plamy prezentujące piękno mojego wnętrza.

      – Nie mam pojęcia – odpowiedziałam, wzruszając ramionami. – Podejrzewam, że nigdy.

      – Żartuje pani?

      – Raczej nie. Za to morfologię dwadzieścia minut temu – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

      – Dobre i to – rzekł w zamyśleniu. – Ale cytologii i tak pani nie uniknie.

      W celu wykonania badania pogonił mnie znów na fotel. Potem kazał mi się ubrać i zaprosił na pogawędkę przy biurku. Wiedziałam już, że ulgowo nie będzie. Jedyne, co mi nie groziło, to informacja o ciąży. Ta opcja nie wchodziła w grę. W dzieworództwo nie wierzę.

      – Ma pani guzy na jajnikach.

      – Co?

      – Są dość duże. Na podstawie badania ultrasonografem nie ocenię stopnia złośliwości. Konieczne będzie pobranie wycinka. Zobaczymy też, co wyjdzie w cytologii. Wtedy zdecydujemy o dalszym postępowaniu.

      Informacje docierały do mnie niczym przez mgłę. Miałam wrażenie, że do uszu ktoś napchał mi mokrej waty.

      – Mam raka? – zdołałam wydusić, bo tyle zrozumiałam.

      – Nie będę pani oszukiwał, bo nie wygląda to dobrze, jednak proszę być dobrej myśli. Medycyna w dzisiejszych czasach nie jest bezsilna.

      Dobitniej się nie dało. Cóż za nieprawdopodobnie rozwinięta empatia! Nie wyglądał na szczególnie zmartwionego. Był skupiony i rzeczowy. Skołowana słuchałam go nieuważnie, a on wciąż ględził, wypisując świstki. Tłumaczył pierdoły o koniecznych badaniach, skierowaniach, biopsjach, sropsjach i niedorzecznych zaleceniach.

      Starałam się nie słuchać.

      Rozdział 3

      Machina udręczenia ruszyła. W strugach jesiennego deszczu pociąg z lakoniczną nazwą „nowotwór” na tabliczce rozpoczął swój bieg. Drzwi się zamknęły, wstawiono okna bez klamek. Nie udało mi się wysiąść. Zaczęłam zaliczać kolejne wizyty