Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

kolejek po zdrowie już po trzech tygodniach od diagnozy leżałam w Klinice Chirurgii Onkologicznej Centrum Zdrowia Matki Polki, a jakiś zamaskowany koleś wycinał mi tego cholernego drania. Spałam beztrosko na zimnym stole operacyjnym, chrzaniąc zapewnienia, że wytną najmniej, jak się da, i nie śniąc kompletnie o niczym.

      Po zabiegu, kiedy z lekka wracała mi zdolność rozumowania, zadowolony z siebie chirurg bąknął, że wysłał piękny kawałek mnie do badania histopatologicznego oraz że nie wyglądało to najgorzej. Wprawdzie zutylizowano moje jajniki, jajowody i wszelkie szanse na zostanie matką, istniała jednak nadzieja, że będę żyć. Ucieszyłam się niezmiernie, bo macierzyństwo miałam w nosie, a z życiem czułam się dość mocno związana i to od niemal trzydziestu lat. Byle jakie ono, to fakt, ale przyzwyczaiłam się do trwania na tym padole i nie chciało mi się zmieniać lokalizacji. Przez moment tylko przepłynęło przez mój przytłumiony anestetykami mózg, że szkoda, iż nie jestem już stuprocentową kobietą. Bo może kiedyś, w dalekiej przyszłości, nabierze to znaczenia.

      – Idiotka! – skarciłam się głośno.

      – Słucham? – spytał pochylony nad moim brzuchem i oglądający ranę pooperacyjną medyk.

      – A nic, przepraszam. Zamarzyło mi się zwyczajne życie.

      – Ależ może pani prowadzić zwyczajne życie – pocieszył mnie natychmiast. – Tylko nigdy nie zajdzie pani w ciążę. Poza tym wszystko pozostanie jak dotąd. Raz-dwa stanie pani na nogi.

      Jak dotąd… No tak. Okej, niech będzie, że uwierzyłam mu na słowo.

      W ekspresowym tempie i bez dodatkowych rewelacji doszłam do siebie, tak jak obiecywał. Wszystko, co mi rozorał, goiło się jak na psie, więc po dwóch tygodniach z hakiem postanowiłam wrócić do pracy. Tego dnia odebrałam wyniki histopatologii. Onkolog z nieskrywaną radością potwierdził wygłaszaną tuż po zabiegu optymistyczną wersję wydarzeń i uznał, że zamiast chemioterapii wystarczą naświetlania, na które powinnam się zgłaszać przez sześć tygodni w każdy dzień roboczy. Należy mi się, więc niech się NFZ wykaże. Dodatkowo na bazie udokumentowanego wpływu optymizmu na zdrowie lekarz nakazał mi się cieszyć.

      – Radioterapia ma znacznie mniej skutków ubocznych. Nie wypadną włosy, a w pani przypadku byłaby to wielka strata.

      Niewątpliwie. Mój kołtun tak bardzo dodaje światu powabu, że szkoda okazałaby się niepowetowana.

      – Poza tym zabieg trwa krócej i jest mniej stresujący niż wlewy chemii – dodał.

      – A jakie przewiduje pan dla mnie powody do zmartwień? Bo nie wierzę w brak wad tej imprezy.

      Spojrzał na mnie badawczo i z pewnym wahaniem wyrecytował:

      – Ogólne zmęczenie i osłabienie, utrata apetytu, zmiany skórne w naświetlanych okolicach. W początkowej fazie część pacjentów odczuwa też mdłości. Przepiszę pani maść do smarowania uszkodzonego naskórka i środki przeciwwymiotne. Czasami pomagają.

      Aha, czasami. Rewelacyjnie. Czuję, że będzie się działo.

      – Czy mogę w tym czasie pracować?

      – Tak, jeśli będzie się pani czuła na siłach. Równie dobrze jednak radiolog może wystawić zwolnienie.

      Miałam pietra. Ogromnego. Ale cóż było robić? Poddałam się fali. Ze strachu zgłosiłam się w piątek, żeby mieć czas na dojście do siebie przez weekend. Tymczasem szybko się okazało, że wcale nie jest tak źle. Chodziłam śnięta, gniłam w pościeli po dwanaście godzin na dobę, żarcie rosło mi w gębie i tyle. Miałam fart, bo poza tym było znośnie. Dało się z tym żyć. W kolejnych tygodniach przyjeżdżałam rano do kliniki, żeby na mnie poświecili, czym tam trzeba, a potem maszerowałam do pracy. Jeśli czułam się słabo, mogłam wyjść wcześniej do domu, dzięki czemu zaczęłam po cichu chwalić zmiany zawodowe, które zafundował mi brat. W normalnej obsługowej pracy nie byłoby to możliwe.

      Ukryłam całą sprawę przed rodziną. Z ojcem i ciotką od ostatniego feralnego spotkania nie miałam kontaktu, a Wojtkowi nie chciałam zawracać głowy byle czym. Miał swoje życie. Nie przywykliśmy do zwierzeń i przecież w żaden sposób nie mógłby mi pomóc. Pomijam, że nie byłam pewna, czy miałby na to ochotę. Bo niby dlaczego? Na wypadek pojawienia się niewygodnych pytań o nieobecność w pracy wymyśliłam historyjkę o natrętnej rwie kulszowej. Nie musiałam z niej korzystać, bo nikt się nie czepiał.

      Piątego dnia radioterapii wychodziłam po zabiegu dość zadowolona z powodu zbliżającego się weekendu. Nie spieszyłam się, bo nie miałam zaplanowanych pilnych zadań i mogłam dotrzeć do biura w zasadzie o dowolnej porze. W progu szpitala wpadła na mnie pędząca na łeb, na szyję kobieta. Zderzyłyśmy się, aż huknęło. Na moment zabrakło mi tchu, jej zaś z ręki wypadła torebka. Na ziemię posypały się różne fanty: telefon, chusteczki, jakieś papiery, paczka gum do żucia, pomadka i inne szpargały. W odruchu bezinteresownej empatii pochyliłam się, żeby pomóc jej to pozbierać. Kiedy zamierzałam oddać skarby właścicielce, podniosłam wzrok i spojrzałam w jej twarz. Wpatrywała się we mnie, nic nie mówiąc, jakby zaskoczona. Moja pamięć dokonała błyskawicznej analizy i gdy znalazła właściwą odpowiedź, przekazała impuls do ust, nie pytając mnie o zdanie:

      – Agata! – wykrzyknęłam.

      – Edyta! Kopę lat!

      Tak właśnie na nią trafiłam. Na Agatę, która stanowiła fundament mojego dzieciństwa, a teraz całe dalsze życie miała wywrócić do góry nogami, burząc wytrwale budowaną, nudną i bezpieczną stagnację.

      Znałam ją od małego. Mieszkała w sąsiedztwie. Chodziłyśmy razem do podstawówki i do gimnazjum jako pierwszy, eksperymentalny rocznik po reformie oświaty. Byłyśmy nierozłączne. Papużki takie. Oczywiście kłóciłyśmy się zażarcie, jednak foch nie trwał nigdy dłużej niż godzinę. Razem uczyłyśmy się do sprawdzianów, odwalałyśmy dodatkowe, karne prace domowe za gadanie na lekcjach i wspólnie zakochiwałyśmy się w tych samych chłopakach. Przez lata to była najbliższa mi osoba na świecie.

      Nasze losy różniły się bardzo, choć miały wspólny mianownik: obie straciłyśmy matki. To nas łączyło. Ja wychowywałam się z bratem przy forsiastym ojcu, który mnie olewał, ona zaś miała starą, schorowaną babkę i tatusia, którego podstawowymi zajęciami było upijanie się i bicie córki. Agata wiele razy nocowała u nas, kiedy bała się wrócić do domu. Pamiętam, jak mój ojciec postanowił być szlachetny i dał jej kilka złotych. Poszła do sklepu, kupiła warzywa i ugotowała babce zupę. Umiała. Jej tatuś wpadł w szał. Zlał ją tak, że na zawsze zostały jej na skórze jasne, długie pręgi. Powinna wszak oddać mu ten gigantyczny majątek, żeby mógł przekuć go beztrosko w kilka flaszek piwa.

      Moja przyjaciółka była bardzo ładna. Zawsze licho ubrana, zawsze w rozpadających się butach i upiornie chuda, ale miała klasyczną, śliczną twarz o symetrycznych rysach. Ogromne, błękitne oczy patrzyły wesoło spod blond grzywki. Imponujące włosy nosiła splecione w potężny, lśniący złotem warkocz. Śmiała się, że to jej największy majątek. Poza tym cechowało ją fantastyczne poczucie humoru, dużo większy niż mój dystans do rzeczywistości, za to mniejszy do ludzi, morze optymizmu oraz wewnętrzne przekonanie, że świat jest piękny i dobry.

      Pod koniec gimnazjum babka Agaty zmarła. Podczas którejś z rzędu interwencji policji zabrali dziewczynę do pogotowia opiekuńczego. Wtedy widziałam ją po raz ostatni. Patrzyłam zalana łzami, w typowej dla tego wieku egzaltacji nastoletniej duszy, jak wywożą mi gdzieś przyjaciółkę. Wydawało mi się, że świat się kończy. Od tego momentu zaczęły się ze mną tak zwane problemy wychowawcze: wagarowałam, jarałam szlugi, eksperymentowałam z narkotykami i wyglądałam jak upiór. Ojciec, podpuszczony