Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

chciała odejść, tylko nie miała wyboru… Żeby się nie dręczyć, na co dzień przyjmowałam prostą wersję wydarzeń, że jej nie ma, nie było i koniec. Dała początek mojemu istnieniu i sprawa zamknięta.

      W sumie całe życie jest z góry zamkniętą sprawą. Wszystko już było – rzekł ben Akiba, a to był łebski rabin. Prochu nie wymyślę, więc nie ma się czym ekscytować.

      CZĘŚĆ I

      Rozdział 1

      Nadeszła kolejna w życiu pierwsza sobota miesiąca. Zgodnie z nie wiadomo po co kultywowanym zwyczajem, mieliśmy obowiązek stawiać się w tym dniu na obiad rodzinny u Wojtków. Ojciec wymyślił lata temu, że raz w miesiącu w tym właśnie terminie koniecznie musimy się spotkać, by spędzić ze sobą co najmniej trzy kompletnie pozbawione sensu godziny. A kiedy człowiek nauczy się działać jak automat, to tak żyje i nawet nie chce mu się buntować. Tradycja trwa niezagrożona.

      Ojciec oczekiwał, że chociaż w te soboty będę elegancka i wytworna, skoro już nie potrafię być piękna i interesująca. W jego wzroku dawało się dostrzec nieco pogardliwe rozczarowanie. Nie wysilałam się. W końcu obiad to nie bal.

      No jasne: gdyby chodziło o bal, pewnie bym wcale nie poszła.

      Omiotłam wzrokiem mieszkanie i zatrzymałam się na lustrze. Spojrzała na mnie niezadowolona, skrzywiona gęba bez wyrazu. Blada skóra z miliardem wnerwiających piegów, które sprawiały, że permanentnie czułam się jak muchomor. I jak on miałam ochotę truć. Dostrzegłam małe brązowe oczka patrzące ponuro na świat, a nad nimi średnio uporządkowane brwi, zadarty, zupełnie niepasujący do mojego charakteru nos i żabie, wiecznie nabzdyczone i milczące usta. Najgorsze do przyjęcia było to, co szalało nad niskim czołem. Niewiele odbiegało od kołtuna. Miałam długie i gęste jak u ciotki włosy, które jednak nie dawały mi szans na upięcie w tak gustowny, gładki koczek, jaki ona zwykła nosić. Za dużo tego, za bardzo wiło się w każdą stronę, zbyt intensywnie żyło własnym życiem niczym stado oszalałych sprężyn. Koczkodan to ja. I jeszcze, jakby wszystkiego było mało, te pokręcone mendy połyskiwały miedzią! Nie aż tak jak marchewka, ale niezaprzeczalnie były rude. Nie wiedziałam, kto z naszych przodków sprezentował mi tak cudowne geny, mimo to czułam wyraźnie, że po wsze czasy będę mu za to wdzięczna. Na co dzień w ogóle się nie malowałam, wychodząc z założenia, że z… wiadomo czego bata nie ukręcisz.

      Zostało jeszcze parę godzin do wyjścia, więc z nudów sięgnęłam po kosmetyczkę. Nawet nieźle wyposażoną w same nietrafione prezenty od kochanej rodziny. Przecież każdy wie, że nic mnie tak bardzo nie ucieszy jak kolejny tusz do rzęs pod choinką.

      Po dwóch kwadransach spoglądałam z zaciekawieniem w lustro na całkiem nie swoją twarz. Spróbowałam się uśmiechnąć. Wyszedł z tego dziwny grymas. Nic to, spróbujmy dopasować do tej gęby resztę. Zajrzałam do szafy w przedpokoju. Wisiały tam zaledwie trzy kiecki, które nabyłam w chwilach lekkomyślnej rozrzutności. Zaczęłam przymierzać jedną po drugiej, wpychając stopy w jedyne szpilki, jakie posiadałam. Sukienki były krótkie i wyraźnie eksponowały kolana. Niech będzie. Tu akurat nie mogłam się czepiać. Nawet mnie to rozbawiło: smukłe i silne nogi plus zdrowe i mocne zęby – całkiem jak dorodna klacz. Prawdziwa gratka dla koniokrada.

      Pomalowałam paznokcie na czerwono i przemaszerowałam po pokoju kilka razy w każdej stylizacji, po czym znudziła mnie ta rozrywka. Wytknęłam język tej obcej babie z lustra i poszłam do łazienki umyć twarz. Chciało mi się płakać. Bez sensu.

      Starłam lakier z paznokci, pochowałam niepotrzebne szmatki do szafy, a na koniec wcisnęłam się w ulubione dżinsy i zwykły błękitny sweter: gładki, bez żadnych głupot, wzorków, napisów, manifestacji i przekazów. Włosy zostawiłam w spokoju. Niech robią, co chcą. Rozczesałam je tylko, żeby nie zachęcały ptaków do założenia w nich gniazda. Ze spokojem oceniłam wynik walki. Tak, to ja. Normalna. Wróć! Nie tyle normalna, co zwyczajna. I tak ma być. Cisza i spokój. Czas na kawę.

      Zaprzyjaźniłam się z ekspresem. Gadałam do niego, czasem nawet się z nim kłóciłam, jednak zawsze się godziliśmy, bo kawę piłam nałogowo, zwykle siedząc w ulubionym bujanym fotelu stojącym w rogu pokoju szumnie nazywanego salonem. Ten fotel to jedyny mebel, który sama sobie kupiłam. Całą resztę dostałam od ojca zaraz po maturze. Oboje z bratem otrzymaliśmy identyczne – bliźniacze – urządzone już mieszkania na tym samym blokowisku. Ojciec zaszalał. Dzięki temu mógł pozbyć się nas z domu, żeby spokojnie i bez skrępowania gościć kolejne kobiety albo stłumić wyrzuty sumienia, że nigdy nas nie kochał. Wojtek już kilka lat temu przeniósł się do wypasionej chawiry, bo to znacznie lepiej pasowało do wizji dyrektora banku z żoną i dziećmi, a mieszkanie chyba wynajmował. Byłam pewna, że ja w moim zostanę na zawsze, bo niby gdzie miałabym pójść?

      Moje lokum urządzono w chłodnych, stalowoszarych barwach. Ściany, teoretycznie białe, teraz lekko się już przykurzyły. Podłogę pokryto bardzo praktyczną terakotą. Niestety nawet latem potwornie ciągnęło po nogach. Ojciec zamówił oszczędne w formie, nowoczesne i funkcjonalne meble. Tylko fotel burzył klimat i estetykę wnętrza. Wypatrzyłam go w jakimś sklepie z antykami. Idealnie do siebie pasowaliśmy – ja i ten stary rupieć – kiedy zwijałam się w kłębek w towarzystwie książki i kawy. Pomijając fotel, moją obecność w mieszkaniu można było poznać po szumie ekspresu, rozgrzebanej pościeli w sypialni i kartonach wypełnionych książkami w trzecim, całkowicie niepotrzebnym pokoju. Poza tym żadnych okruszków, żadnych kółek po kubkach na stole, żadnych garów w zlewie. Zresztą nikt tam poza mną nie bywał, więc nie miało prawa się brudzić.

      Książki czytałam pasjami. Głównie historyczne, popularnonaukowe i publikacje typowo uczelniane, rzadziej powieści, chociaż takiego Sienkiewicza czy Hugo łykałam zawsze z przyjemnością. Jak espresso. To hobby, uzależnienie i ucieczka. Zwłaszcza ucieczka.

      W ową sobotę, gdy wybiła czternasta, umyłam kubek, wskoczyłam w wygodne, sportowe buty, narzuciłam lekką jesienną kurtkę i zamknęłam starannie drzwi na klucz. Załadowałam się do toyoty yaris – kolejnego prezentu od ojca, tym razem otrzymanego na okoliczność ukończenia studiów, z których wcześniej przez pięć lat przy każdej okazji kpił. Bardzo lubiłam to srebrne pudło. Dzięki niemu unikałam tłoku w tramwajach, poza tym woziło mnie pokornie w ukochane Tatry, kiedy tylko czułam potrzebę ukojenia nerwów samotną włóczęgą po szlakach.

      Tego dnia pojechałam na ulicę Giewont, która z Tatrami korelowała jedynie nazwą. Tam właśnie, na klimatycznym osiedlu Stoki, stał bunkier Wojtka: potężne, piętrowe domiszcze otoczone betonową zeribą, by nikt nieproszony się nie przedarł. Bywałam proszona, więc przedzierać się nie zamierzałam. Sami mnie wpuszczali, diabli wiedzą po co.

      Wszystkie te sobotnie obiadki wyglądały tak samo, więc nikt nie oczekiwał atrakcji. Tym razem jednak w moją spokojną egzystencję, nastawioną jedynie na możliwie bezbolesne przetrwanie popołudnia, wdarło się coś nowego.

      Siedzieliśmy zwyczajnie przy stole: ojciec ze swoją Jolką, Wojtek z Marzeną, dzieci, ciotka i oczywiście ja. Panowie jak zwykle w garniturach i pod krawatami. Zawsze na posterunku, z telefonami po prawej stronie talerza. Bo gdyby coś… Ot, koszty rangi i stanowiska. Te napuszone, wiecznie dzwoniące komórki to jakby przedłużenie ich mózgów. Bez nich by nie istnieli. Elektroniczne powiernice, o które ciężko czuć zazdrość, chociaż kobiety z krwi i kości pozostają przy nich bez szans.

      Marzena przyjęła gości w czarnej kiecce i z czarnymi pazurami, na końcach których migotały po dwie złote gwiazdeczki. Takie same zdobiły jej kolczyki i łańcuszek na opalonej szyi. Dopracowana fryzura z długich i idealnie gładkich włosów tak czarnych, że zdawały się stanowić komplet z sukienką i tipsami, oraz staranny