Katarzyna Kielecka

Sedno życia


Скачать книгу

– Ludzie, to było wieki temu!

      Poczułam, że mam dość. Draństwo nie ulega przedawnieniu. Wstałam od stołu i bez słowa ruszyłam w ślady ciotki. Nie wierzę w wielką miłość po grób, w bajki ani w szczęśliwe zakończenia, jednak skoro ciotka wierzyła, mój ojciec nie miał prawa jej tego psuć, zwłaszcza że ożenił się zaledwie rok później.

      Na podjeździe dopadł mnie Wojtek.

      – Zamierzasz za nią lecieć? – spytał.

      – Nie. Za to ojca nie chcę znać.

      – Trochę dołożył do pieca, fakt, tylko że to nic nie zmienia. Ta sprawa jest pozamiatana.

      – Dlaczego mu nie wygarnąłeś? – rzuciłam z pretensją. – Dlaczego nigdy nie tupniesz nogą, gdy robi coś nie tak?

      – A ty?

      – Bo ma mnie w nosie. Przecież nie posłucha. Nie widzi we mnie człowieka.

      – We mnie też nie. Uwierz, Edyta. To po prostu bez sensu – oświadczył obojętnym tonem, po chwili znacznie energiczniej dodając: – Słuchaj, ja nie o tym. Chciałem pogadać o twoich wynikach sprzedażowych.

      – Teraz? – jęknęłam. – Jest sobota…

      – No właśnie. Dlatego mamy czas. Zapraszam do mojego gabinetu.

      Zrezygnowana niechętnie poczłapałam z powrotem w stronę domu.

      Rozdział 2

      Tak, ja też pracowałam w banku.

      W sumie nie wiem dlaczego. A nie! Wiem!

      Skończyłam historię. Po obronie jedyną opcją była praca w szkole, a tego stanowczo nie chciałam. Banda rozwrzeszczanych bachorów to towarzystwo nie dla mnie. Wojtek załatwił mi miejsce w jednej z placówek swojego banku i tak zostałam panią z okienka. Po kilku latach nadal siedziałam w tym samym miejscu, w tej samej placówce, a brat został moim szefem. Nie bezpośrednim, bo rezydował o ładnych kilka stołków wyżej w machinie korporacyjnej hierarchii. Górował nad obsługą klienta.

      Czego mógł zatem chcieć od takiego szaraczka jak ja w to piękne sobotnie popołudnie?

      Przeszliśmy do ziejącego nowoczesnym chłodem gabinetu. Wojtek uciekał tam, ilekroć chciał ukryć się przed rodziną. To prawdziwa jaskinia lwa, do której nie wpuszczał byle kogo. Byłam tam pierwszy raz. Poczułam, że kopnął mnie zaszczyt.

      Rozejrzałam się po wnętrzu, w którym kłująca w oczy biel kontrastowała z ciemnym brązem niemal graniczącym z czernią. Wszystko urządzono w formie bardzo prostych, praktycznych, kanciastych i lśniących brył: biurko, regały, nawet krzesła. Drzwi w głębi prowadziły do dalszego pomieszczenia. Nie zdziwiłabym się, gdyby trzymał tam ze trzy sejfy i parę sztabek złota. Chyba był materialistą ze skłonnością do luksusów. Prostych luksusów, bo zamiłowania do przepychu wcale u niego nie zarejestrowałam. Już bardziej u Marzeny.

      Jedyny obły kształt w gabinecie stanowił ogromny, podświetlany globus ustawiony na stoliku w kącie. A, i jeszcze szachy. Duży drewniany zestaw jak z Cepelii albo z Sukiennic stał rozłożony na biurku obok laptopa. Ewidentnie w połowie rozgrywki. Tak, szachy pasowały do Wojtka. Grywał od dziecka. Były rozsądne i logiczne jak on. A globus? Zdziwił mnie nieco, chociaż nie na tyle, żeby chciało mi się pytać, zwłaszcza że brat nie dał mi szansy.

      – Jak to robisz, że niezależnie od limitów, promocji i innych dupereli masz zawsze najlepsze wyniki sprzedażowe w zespole? – zaatakował, przestawiając białego skoczka na szachownicy.

      – Nie wiem – odpowiedziałam zaskoczona. – Pewnie przypadek.

      – Daj spokój. Jaki przypadek, skoro tak jest co miesiąc? – zapieklił się, przysiadając tyłkiem na biurku i splatając ręce na piersiach. – I to nie tylko u was. Nawet nie tylko w Łodzi. Przekopałem dane z ostatnich trzech lat.

      – No to się narobiłeś, biedaku – mruknęłam z udawaną troską, przycupnąwszy skromnie na krześle. – Rozumiem, że mam być mniej wydajna? Nie widzę problemu. Włączę tryb olewania i będzie git.

      – Nie pajacuj. Nie o to chodzi. – Wielki pan szef się zirytował. – Bez sensu byłoby nic z tym nie zrobić. Trzeba to wykorzystać. Musisz zebrać wszystko do kupy i powkładać innym do głów.

      – Czyli?

      – Poprowadzisz szkolenia sprzedażowe. Przy okazji odwalisz badania motywacji pracy zespołu. I tak mieliśmy je w planach. Dostaniesz gotowe formularze.

      – O nie! Nie ma mowy! – zjeżyłam się. – Do tego to ja się nie nadaję. Nie potrafię.

      – A tam, pieprzenie. Potrafisz. Spisz w punktach przebieg rozmowy z klientem. Dokładnie, ze szczegółami, włącznie z tym, jak formułujesz zdania albo drapiesz się po nosie. Osobno dla wszystkich produktów. Potem to rozwiń w takie drzewko. Co mówisz, jeśli klient reaguje w dany sposób, a co wtedy, gdy inaczej. Z konkretnymi przykładami i cytatami, Zrób z tego skrypty. Niebawem wyznaczę terminy pierwszych szkoleń. Najpierw w twoim oddziale, a potem zobaczymy… Może w innych też. Zależy, jak sobie poradzisz.

      – A jeśli nie chcę?

      – Przykro mi, ale w umowie o pracę masz zapisane wykonywanie poleceń przełożonych. W tym także moich. Poza tym to dla ciebie szansa na rozwój. Zmiany są w życiu potrzebne. Proponuję nastawić się pozytywnie i nie marudzić.

      – Niech cię szlag.

      – Ja też ci życzę jak najlepiej.

      – I dlatego koniecznie musisz zadbać o to, żebym oszalała do reszty?

      – Bez przesady. Nie histeryzuj. Dostaniesz na to czas i miejsce już w przyszłym tygodniu. Nie zamierzam okradać cię z twoich cennych prywatnych godzin. Dość siedzenia na dupie za wygodną barykadą w placówce. Bierzesz się do roboty! I pamiętaj, że liczę na ciebie, bo to mój pomysł. Odpowiadam głową za jego wdrożenie – zakończył korporacyjny bełkot, odwrócił się do mnie plecami, ruszając czarną wieżą, i ogłosił, że ma króla w szachu.

      To by było na tyle, jeśli chodzi o wygodną, rutynową i doskonale nudną pracę, do której od lat przywykłam. Idealnie do mnie pasowała. Choć pozornie miałam kontakt z ludźmi, moje zajęcie dawało możliwość izolowania się od wszelkich głębszych relacji. Dla setek klientów siadających każdego dnia na krzesełku po drugiej stronie mojego biurka byłam tylko maszyną – bezimiennym klockiem wchodzącym w skład pojęcia „bank”. Dla mnie stanowili jednolitą, szarą masę, która przewijała się bez śladu, pozostawiając po sobie wędrujący mozolnie w górę wykres mojego wyniku sprzedażowego za dany kwartał. Pod tym względem pasowaliśmy do siebie. Ja miałam ich w nosie, a oni zlewali mnie. Jedyne, co na chwilę nas łączyło, to wniosek kredytowy albo umowa o prowadzenie rachunku.

      A ten mi tu wywraca system do góry nogami i chce, żebym mu prowadziła jakieś durne, wielogodzinne szkolenia, na których wszyscy będą się na mnie gapić i zadawać idiotyczne pytania. Już pomijam, że potraktują mnie jak wroga za samą próbę zmuszenia ich do czegoś innego niż to, do czego przywykli. W korporacji nikt nie lubi zmian.

      – Jak ja nienawidzę tej roboty! – zrzędziłam w drodze do domu, lecz słyszała mnie tylko toyota. – Cholera, nie znoszę jej prawie tak, jak pracy w szkole. Powinnam zostać pasterzem owiec na jakiejś trudno dostępnej hali, a najlepiej kozicą górską. Kozicą samotnicą.

      Oczywiście przygotowałam te idiotyczne skrypty. Moja asertywność była odwrotnie proporcjonalna do zdolności sprzedażowych. Popsioczyłam pod nosem, po czym przesiedziałam tydzień przy biurku w centrali